niedziela, 12 lutego 2012

Kartka z kalendarza


3 lutego 1959
„Dzień, w którym umarła muzyka”
Po koncercie w Clear Lake Buddy Holly, J.P. "The Big Bopper" Richardson i Ritchie Valens zginęli w wypadku lotniczym. Ich wynajęty samolot spadł na ziemię krótko po starcie. Cała załoga, łącznie z pilotem samolotu, straciła życie. Holly wynajął samolot w związku z problemami z ogrzewaniem w jego autobusie, którym wyruszył w trasę koncertową. Jeden z muzyków grających z Hollym ustąpił miejsca przeziębionemu „The Big Bopperowi”, który chciał szybciej dostać się do kolejnego miasta.
W 1973 Don MacLean napisał o tym wydarzeniu piosenkę American Pie,  swoisty hołd złożony złotej muzycznej epoce. Samą katastrofę nazwał „dniem, w którym umarła muzyka”.

Paweł Urbaniec

Kobiecy punkt widzenia: Nowe życie Chylińskiej



Wydaje mi się, że każdy wielbiciel, a nawet po prostu słuchacz rocka prędzej czy później poznał kilka zespołów z własnego podwórka. Wśród tych polskich na pewno znalazło się O.N.A. Zespół powstał w połowie lat 90., a jego wokalistka (Chylińska) bardzo szybko zyskała popularność i poszanowanie w świecie muzyki rockowej. Nastoletnia (kiedy powstawał zespół, Agnieszka była świeżo upieczoną osiemnastką) wokalistka, szanowana, podziwiana i lubiana za swój niepowtarzalny i mocny głos. Dodatkowym atutem w świecie muzycznym stała się jej niezależność i ostry, hardrockowy styl życia. Pięć albumów nagranych z O.N.A., z których każdy zyskał co najmniej status złotej płyty, a album Bzzzzz - nawet podwójnej platynowej płyty, zapisało się w historii polskiej muzyki. Kariera solowa, która właściwie - jakby się dokładnie przyjrzeć - z solową ma niewiele wspólnego, bo Chylińska jest zespołem złożonym w większości z muzyków dotychczas grających w O.N.A i wzbogaconym o dwóch nowych, okazała się również sukcesem. Zespół nagrał tylko jedną płytę, Winna, wydaną w 2004 roku oraz 3 single do niej. Wszystko miało się dobrze i zapowiadało się tylko lepiej, płyta się świetnie sprzedawała (dotarła na 2. miejsce listy sprzedaży w Polsce), dotychczasowi słuchacze O.N.A. byli zadowoleni. Cięższa niż dotychczas muzyka trafiła również do innej grupy odbiorców i przyciągnęła dodatkowe rzesze fanów. 

Chylińska nie nagrywa nic więcej, Agnieszka w 2005 znika ze sceny muzycznej i właściwie z życia publicznego. Aż do 2009, kiedy to pojawia się w kasowym programie emitowanym przez TVN - zostaje jurorką Mam Talent!, nie ma żadnej informacji o niej ani jej zamiarach muzycznych.  Lekkim echem odbił się tylko macierzyński debiut - w 2006 roku urodził się syn, Ryszard. I tu zaczyna się nowe życie.... Dochodzimy do momentu, który dla fanów zarówno O.N.A. jak i Chylińskiej całkowicie zmienił biografie wokalistki – rozpoczęła prawdziwie solową karierę. 23 października 2010. Data, którą zapamiętałam jako początek totalnej komerchy i upadek jakichkolwiek wartości muzycznych w przypadku Agnieszki Chylińskiej. Tego dnia wydana została płyta Modern Rocking, która to z tytułowym "rocking" to ma tyle wspólnego, co ja z królową Brytyjską. Popowo-dance’owy gniot, którego sukces muzyczny (o ile to jeszcze nazywamy muzyką) jest czymś absolutnie niezrozumiałym, ale tylko potwierdza, że słowa Michała Piotrowskiego podsumowujące rok 2011 ("Gatunkiem, który zdominował rynek muzyczny w roku 2011 był zupełnie nowy odłam byle czego – chałtura. Zanotowaliśmy wprost proporcjonalny wzrost popularności tego gatunku w stosunku do spadku poziomu dobrego smaku wśród ludności cywilizowanego świata.") są aktualne w stosunku do lat wcześniejszych również. Chwilę po wydaniu singla Nie mogę cię zapomnieć ukazał się teledysk do tego kawałka. To był istny szok. Jestem w stanie zrozumieć zmianę kierunku muzycznego, ale nie całkowite sprzedanie siebie i wszystkiego z tym związanego. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek zobaczę Chylińską wijącą się po parkiecie jak amerykańskie piosenkareczki pop. Ubraną w body czy cokolwiek by to nie było i śpiewającą, a właściwie to zawodzącą do jakiś dance’owych bitów. Piosenka dobra na szkolną dyskotekę albo szaloną noc w klubie, z której i tak następnego dnia rano nic nie pamiętamy. Ale nie Chylińska!!! No i tu powstaje pytanie nurtujące wszystkich dotychczasowych słuchaczy. Jakim cudem można się tak diametralnie zmienić i jeszcze do tego zdobyć czymś takim platynową płytę? Otóż, można. Zaraz po wydaniu płyty urodziło się drugie dziecko Agnieszki, córeczka Estera. I to właśnie dla dzieci, żeby one miały czego słuchać i mogły podziwiać mamusię i bez wstydu w przedszkolu czy w szkole powiedzieć innym dzieciom, że ich mamą jest TA Chylińska. Czy ja wiem, czy to taki powód do dumy. Ja bym wolała powiedzieć, że moja mama daje czadu w rockowym zespole, a nie że sprzedała swój talent za Mam Talent! czy popowa płytę. Mimo tego wszystkiego, Agnieszkę nadal da się lubić i to boli jeszcze bardziej.
Teraz pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że reszta gwiazd rocka w tym kraju nie podzieli losu i ścieżki kariery, którą wybrała sobie Agnieszka Chylińska. No i może, jak dzieci podrosną i zaczną słuchać prawdziwej muzyki, to i ich mama zaskoczy nas ponownie, tylko tym razem pozytywnie.

Martyna Sołtysiak

Hanoi Rocks


Jeśli ktoś myślał, że chłopaki z Ratt czy Poison wyglądają jak kobiety, widocznie nie słyszał o Hanoi Rocks, a konkretniej o wokaliście, Michaelu Monroe. Platynowe blond włosy, pełny makijaż, pomalowane paznokcie i biżuteria to dla niego codzienność. Niby nic nadzwyczajnego, jednak warto podkreślić, że Hanoi Rocks jako jeden z pierwszych powrócił do glamu lat siedemdziesiątych i wykreował go na własny sposób odświeżając wizerunek poprzedniej dekady.
Fiński zespół zaczął zdobywać popularność już w 1981 roku, w którym wydał debiutancki krążek Bangkok Shocks, Saigon Shakes, Hanoi Rocks z którego pochodzi słynne Tragedy i Don’t Never Leave Me, które w 1984 roku nagrali na nowo jako Don’t You Ever Leave Me. Muzycy, łącząc klimat The Clash z łagodniejszą wersją The New York Dolls i domieszką Davida Bowiego, stworzyli coś, co podchodzi pod glam punk. Niezwykle charyzmatyczny Michael Monroe, skaczący po scenie w świecących kostiumach, Andy McCoy (główny autor i kompozytor utworów), wijący się po scenie z gitarą, i zgrana sekcja rytmiczna – Nasty Suicide na gitarze, Razzle na perkusji i Sami Yaffa na basie. W kolejnych latach zespół stawał się coraz bardziej popularny w Wielkiej Brytanii i zadziwiająco uwielbiany w Japonii, gdzie nawet muzyka zespołu była grana w budkach telefonicznych. Grupa dopiero w 1984 roku odniosła sukces w Stanach Zjednoczonych, po wydaniu czwartej płyty, Two Steps From The Move, skąd pochodzą Underwater World, Million Miles Away i wspomniane wcześniej Don’t You Ever Leave Me. Pierwsza amerykańska trasa koncertowa miała być szansą na międzynarodową sławę, a przyczyniła się do rozpadu zespołu.
Kolega po fachu, Vince Neil z Mötley Crüe, urządził u siebie w willi imprezę, na której znaleźli się panowie z Hanoi Rocks (bez Monroe). W momencie wyczerpania zapasów piwa Vince i Razzle, oboje w lekko nietrzeźwym stanie, wybrali się na wycieczkę Fordem Panterą do sklepu po zapasy. Doszło do nieszczęśliwego wypadku, w którym Razzle zginął na miejscu, a Vince nie doznał obrażeń. Zespół długo nie mógł pogodzić się ze stratą perkusisty, który zawsze trzymał ich razem i nieraz ratował przed rozpadem. Trzy tygodnie po jego śmierci odbył się koncert Hanoi, podczas którego Michael Monroe, śpiewając Million Miles Away zadedykowane perkusiście, nie mógł powstrzymać łez. Zespół postanowił grać dalej, jednak ciągle odczuwalna była luka po straconym muzyku. W połowie 1985 roku postanowili zakończyć działalność.
Mimo swojej krótkiej i skromnej kariery, zespół ten uznawany jest za jeden z bardziej wpływowych z tamtych lat i nie chodzi tylko o wygląd. Można znaleźć liczne powiązania z Guns N’ Roses, którzy z resztą często wymieniali Hanoi Rocks jako jedną z największych inspiracji. Widać to po utworach – chociażby świetne Underwater World z tekstem „welcome to the jungle” czy Lost In The City z „take me down to the…”, które ewidentnie były początkiem największych szlagierów Gunsów. No i nie da się nie zauważyć podobieństwa, jeśli chodzi o dobór kapeluszy z pasem kowbojskim, który stał się znakiem rozpoznawczym Slasha…
Jest to jeden z niezliczonych przypadków, gdzie śmierć jednego z członków zespołu momentalnie zadecydowała o końcu jego kariery. Gdyby nie nieszczęśliwy wypadek, zespół mógł stać się jednym z najbardziej znanych z lat osiemdziesiątych. Ale nie ma co gdybać, widocznie tak miało być. Nie pozostaje nam nic innego jak cieszenie się z istniejącego dorobku Hanoi Rocks.

Ula Nieścioruk

środa, 8 lutego 2012

Whisky, Marshall i Rock'n'Roll

Na początku roku świat muzyki obiegła smutna wiadomość o nowotworze jednego z muzyków Black Sabbath, Tony’ego Iommiego. Podczas mroźnych wieczorów stycznia, przy kontemplacji nad sześciopakiem Ciechana, z przyjaciółmi dość często poruszaliśmy temat śmierci muzyków. Bo czy naprawdę musi dojść do tragedii artysty, aby świat sobie o nim przypomniał?
Gary’ego Moore’a, wspaniałego gitarzystę , pożegnaliśmy w tym roku i od razu po jego śmierci posypały się reedycje albumów i DVD z Montrealu. Ludzie od razu ruszyli do sklepów pytając o jego albumy, tak jak to się dzieje teraz w przypadku Szymborskiej. Oczywiście wytwórnie zacierają ręce, ponieważ jest to dla nich duży zysk, szczególnie biorąc pod uwagę zamieszanie z prawami autorskimi zmarłego muzyka. Można nawet uznać, że dla koncernów płytowych jest to pewien rodzaj marketingu i reklamy, podając tu za przykład Jimiego Morrisona, który na polecenie wytwórni pozorował swój zgon wielokrotnie. Frontman The Doors był zmuszony do takich działań, ponieważ sprzedaż albumów spadła i trzeba było czymś zachęcić odbiorców - czymś więcej niż samą twórczością. Michael Jackson. Chociaż jest on postacią pop to nie mógłbym go nie przywołać jako przykład. Wraz z wejściem w nowe millenium  MJ dosłownie zniknął z sceny muzycznej, mając na swoim koncie doskonałe albumy, krocie hitów i ogromną popularność. Ale nagle wszystko ucichło, zaczęły wybuchać skandale i afery w jego otoczeniu. Przez 9 lat nie powstał żaden przebój, który by się przebił na listach MTV, a wcześniej to jego kompozycje dominowały playlisty. Nagle w czerwcu 2009 roku dowiadujemy się o jego śmierci i od razu słyszymy jego stare piosenki w radiu, oglądamy teledyski i kupujemy jego albumy. Ale czemu dopiero teraz, czemu geniusz lub wielkość osoby zaczynamy pojmować dopiero po jej utracie? Na to pytanie ciężko mi było znaleźć odpowiedz nawet po skończonym sześciopaku. Jeśli Wy ją znacie, czekam na wasze maile i opinie pod adresem rockbottom@gmail.com
Nie sposób mi jest również nie odnieść  się  do dwóch aktualnych spraw, które bardzo mnie poruszyły. Mianowicie pierwsza kwestia to Festival Sonisphere 10 maja. I od razu mnóstwo pytań typu „czemu?” do organizatorów. Czemu  10 maja? Przecież pogoda może nie dopisać, a poza tym są wtedy matury. Czemu tylko Metallica, a nie także Slayerem, Antraxem i Megadethem? A druga sprawa to: „Who the fuck is Adam Lambert?” Brian May naprawdę nie rozumie, że Freddiego nikt nie zastąpi i działalność pod szyldem Queen nie ma sensu? To tak, jakby Led Zeppelin się reaktywowało z bębniarzem weselnym za perkusją.  Do usłyszenia za miesiąc.
Dominik Wymysłowski

VAN HALEN

A Different Kind Of Truth


Już jest! Hardrockowy arcydynamit roku pańskiego 2012. Van Halen powróciło w swojej jedynej słusznej odsłonie – z Davidem Lee Rothem za mikrofonem. Wciąż niedowierzam, że to się dzieje naprawdę. Grupa się reaktywowała; nie ma w niej zakochanego w sobie beznadziejnego Sammy’ego Hagara; nie ma w niej roztańczonego zniewieściałego Gary’ego Cherone; wydała płytę i ogłosiła pierwszą – amerykańską – część wielkiego światowego tournée! Moje podniecenie sięga zenitu.

Van Halen to amerykańskie zjawisko powstałe w 1972. Oryginalny skład tworzyli David Lee Roth, Eddie Van Halen, Alex Van Halen oraz Mark Stone (który nie nagrał z grupą żadnego albumu, a w 1978 roku zastąpił go Michael Anthony). Grupa działała do roku 1985. Do tego czasu nagrała sześć studyjnych albumów. Niektórzy uznają ten istniejący później twór vanhalenopodobny za kontynuację tego zjawiska, ale nie była to nawet namiastka prawdziwego Van Halen. Z okazji wprowadzenia do Rock And Roll Hall Of Fame w 2007 roku muzycy reaktywowali kapelę (tę prawdziwą) i ruszyli w trasę. W 2008 roku zespół się rozpadł. Zaledwie rok później doszło do formalnej ponownej reaktywacji, ale dopiero w zeszłym roku „coś” zaczęło się dziać…
Dzisiaj Van Halen prezentuje się następująco: David Lee Roth (jedyny właściwy wokal), Eddie Van Halen (gitara), Alex Van Halen (perkusja), Wolfgang Van Halen (bas). Dotychczas zapowiedziano ponad czterdzieści koncertów zespołu w samych Stanach Zjednoczonych. Ostatni z nich przypada na jeden z ostatnich dni czerwca. Lato w Europie stoi otworem…
Jeśli chodzi o premierowy krążek, to:

A Different Kind Of Truth to trzynaście kawałków. Oczywiście, płyta ta nie pobije genialnego debiutu. Nie wygra też z ponadczasowym 1984. Można ją jednak z czystym sumieniem postawić obok Women And Children First albo Fair Warning. Część utworów powstała na bazie zapisów demo z lat siedemdziesiątych. Jednym z numerów jest She’s The Woman, który powstał w 1976 roku i zagwarantował muzykom kontrakt z Warner Bros. Records.
Całość otwiera singlowe Tattoo. Słyszałem wiele sceptycznych opinii o tym utworze, ale na przekór wszystkim uważam, że jest świetny i im więcej się go słucha, tym bardziej uzależnia. Fajny riff, chwytliwy refren, Roth w formie jak za dawnych dobrych lat. Numer dwa to właśnie She’s The Woman. Wymiatacz, który brzmi jakby się słuchało ich debiutu. You And Your Blues to wcale nie ukłon w stronę gatunku wymienionego w tytule. Mocny kawałek z wymagającymi partiami wokalnymi i bardzo dopracowanymi chórkami panów Van Halenów. China Town to rozpędzony shred. Nieco równoważy go wolniejszy wokal, ale całość i tak nie daje odpocząć. Potem dostajemy trochę glam rockowe Blood And Fire, w którym wokalista nie zapomina o swoim słynnym „UuuuYeahhh!”. Po niezłym Bullethead nadciąga najciekawszy (i najlepszy) fragment krążka. W As Is jest mrożące krew w żyłach intro, połamany riff i szybki wokal. Hit na miarę Everybody Wants Some. Następny kawałek przypadnie do gustu fanom (nieco podkręconych) Mötley Crüe. Jest baaardzo mocny i zdecydowanie na miarę XXI wieku. Honeybabysweetiedoll zaczyna się od dźwięków maksymalnie niedostrojonego radia, a potem leci na przesterach i elektronice. The Trouble With Never to piosenka bardzo zbliżona to Jamie’s Cryin’. W Outta Space Roth balansuje po wysokich rejestrach. Jego pięć oktaw robi swoje. Ciekawostką pozostaje Stay Frosty, w którym zaskakująco dobrze wyszło połączenie hard rocka z bluesem (i gitarą akustyczną). Obok As Is jest to moja ulubiona część płyty. Na zakończenie dostajemy Big River i Beats Workin’. Ten pierwszy utwór właściwie niczym się nie wyróżnia, za to ten drugi rozpoczyna intro do złudzenia przypominające pierwsze sekundy Eruption. Następnie leci jeden z lepszych riffów na całej płycie.
Wersja deluxe tego wydawnictwa zawiera jeszcze cztery bonusy video. Są to akustyczne wersje numerów Panama, You And Your Blues (intro), You And Your Blues (pochodzące z Downtown Sessions) oraz Beautiful Girls. W zapowiedzi jest wydanie A Different Kind Of Truth na LP.

No to wrócili! Czy na dobre? Zobaczymy. Ja zamierzam wyglądać europejskich dat koncertów przy dźwiękach świetnej płyty.

Sebastian Żwan

Wspomnienie Etty James


20 stycznia, po roku walki z białaczką, zmarła Etta James, jedna z największych bluesowych wokalistek naszych czasów. Odeszła w Riverside Community Hospital w Kalifornii, z mężem i synami przy boku.
Kilka słów o życiu i karierze James:
Przyszła na świat w 1938 roku jako Jamesetta Hawkins. Wychowywana była głównie przez rodzinę oraz przyjaciół. Śpiewać zaczęła jako solistka chóru w kościele baptystów, dokąd zaprowadzili ją dziadkowie. Kilka lat później, w San Francisco, założyła grupę The Creolettes, która została odkryta przez Johnny’ego Otisa. Grupa nagrywała razem do roku 1960, kiedy to James rozpoczęła karierę solową w Chess Records. W tej wytwórni nagrała dwa albumy - At Last i The Second Time Around. Albumy przyniosły wokalistce rozgłos (szczególnie cover piosenki Muddy’ego Watersa I Just Want To Make Love To You), jednak sukces szybko doprowadził ją do uzależnienia od heroiny, z którego wyszła dopiero w 1974 roku. Z kolei utwór At Last z debiutanckiej płyty stał się jej “znakiem rozpoznawczym” I był później coverowany przez wielu artystów, w tym Stevie’go Wondera i Ellę Fitzgerald.
Styl Etty zmieniał się na przestrzeni lat. Na początku kariery postrzegana była jako wokalistka R&B.  Za czasów Chess Records dała się poznać jako genialna interpretatorka standardów popowych oraz jazzowych. W ostatních latách głos wokalistki pogłębił się, a jej twórczość zaczęła oscylować w okolicach soulu i jazzu.

W ciągu całej swej kariery Etta James zdobyła sześć statuetek Grammy, pierwszą z nich dopiero w 1994 roku za album Mystery Lady z coverami utorów Billie Holiday. W 1993 roku została wprowadzona do Rock And Roll Hall Of Fame.
Marta Szczepańska

Rychło w czas...


Wiele razy myślałem o czasach, w których przyszło mi żyć. Czasach, w których nie można normalnie funkcjonować bez Internetu, gospodarka ojczystego kraju prężnie się rozwija, kryzysy - światowy oraz ten w strefie euro - pustoszą kieszenie, Grecja na oczach wszystkich powoli bankrutuje, niebawem zacznie się Euro 2012, a prezydent mojego kraju nieustannie żyje w „bulu”. Czasach, w których muzyka otacza mnie zawsze i wszędzie, w każdej chwili mojego życia. Muzyka ze wszech miar zróżnicowana - element, który leży u podstaw mojego zdrowia psychicznego. Pomaga mi podejmować trudne decyzje, godzić się z porażkami i świętować największe sukcesy. Jedyną rzeczą, która różni mnie i moją muzykę jest czas.

Zakładając, że świadomy słuchacz to osoba dojrzewająca, śmiało zaryzykuję tezę, że wiek szesnastu lat to dobry moment na określenie swojego gustu muzycznego. Mój okres dojrzewania akurat przypadł na czasy popularności takich gwiazdek pop jak Britney Spears i Christina Aguilera. Ponieważ wychowywałem się na nieco innych gatunkach muzyki, z trudem przychodziło mi akceptowanie słuchania utworów tych wykonawców w radiu i telewizjach muzycznych. Jako staromodny i  niepostępowy nie znajdowałem zrozumienia w miłości do muzyki wśród moich rówieśników. To nie był zresztą jedyny powód moich późniejszych przemyśleń. Przełom lat 90. i nowego stulecia nie obfitował ani w znaczące występy zagranicznych grup w Polsce, ani też nowa muzyka nie była na tyle interesująca, by poświęcać jej czas. Pomyślałem sobie: „Stary, urodziłeś się nie w tych czasach”, tylko że nie wiedziałem, jakie byłyby dla mnie odpowiednie. Kierując się wcześniejszym kryterium, „szesnastoletniości”, wybrałem jednak rok 1964. Nie jako rok w którym miałbym owe szesnaście lat mieć, ale rok mojego urodzenia. Przenosząc się w świat fantazji nie stawiam ograniczeń, więc niech Anglia będzie moim miejscem urodzenia. Konkretnie Manchester, ze względu na związek z muzykami ze sceny manchesterskiej i tamtejszymi klubami muzycznymi. No właśnie, w naszych czasach pojęcie klubu muzycznego zmieniło znaczenie z miejsca, w którym gra się muzykę na miejsce, gdzie tańczy się do niej, a bogaci niedowartościowani mężczyźni szukają swojej szansy. Po długim namyśle postanowiłem pójść śladem albumów, które są dla mnie w ważne. I tak, po nitce do kłębka, od Zenyatta Mondatta do Back In Black, uznałem, że rokiem mojej szesnastej wiosny zdecydowanie powinien być właśnie rok 1980. Ważny z powodu kilku śmierci, wydanych albumów oraz narodzin. W 1980 roku urodziła się między innymi wspomniana wcześniej Aguilera, niosąca wraz ze swoją twórczością ogólny upadek gustów muzycznych. Możemy to uznać za swoiste przekazanie pałeczki, wszakże w marcu tego roku zmarł tragicznie Bon Scott, wokalista AC/DC, a w grudniu został zastrzelony John Lennon. Warto tez wspomnieć o stracie Zeppelinów – legendarnym Johnie Bonhamie.

Bolesne wydarzenia związane były nieraz z wielkimi sukcesami. Bez śmierci Bona Scotta nie powstałoby Back In Black AC/DC, które sprzedało się w nakładzie prawie pięćdziesięciu milionów egzemplarzy. Swoją drogą, całkiem zasłużenie. Natomiast album Double Fantasy Johna Lennona, wydany w listopadzie, nie odniósłby tak oszałamiającego sukcesu komercyjnego, gdyby nie jeden z psychotycznych fanów muzyka.

W roku 1980 powstał zespół Manowar, co zaowocowało wydaniem pierwszego albumu, Battle Hymns, dwa lata później. Co ciekawe, założyciele tej formacji spotkali się na koncercie Black Sabbath, podczas trasy promującej ich wiekopomne dzieło – album Heaven And Hell - wydane właśnie w roku 1980. W tym czasie swój pierwszy album, nagrany z Randym Rhodesem - Blizzard of Ozz, zawierający takie hity jak Mr. Crowley czy Crazy Train - promował były wokalista Sabbathów – Ozzy Osbourne. O czołowe miejsca list przebojów walczyli również Judas Priest ze swoim legendarnym albumem British Steel. Joy Division świętowało sukces płyty Closer, by za chwilę opłakiwać samobójczą próbę swojego wokalisty, Iana Curtisa. Fani delikatniejszego grania mogli rozkoszować się balladą Romeo And Juliet Dire Straits z albumu Making Movies. Dziewiąty studyjny album, Foolish Behaviour, nagrał Rod Stewart; Def Leppard podbijali sceny z On Through The Night; Motorhead stworzyło jedno ze swoich najważniejszych dzieł – Ace Of Spades; The Clash ruszyło w trasę promującą nowy krążek, a mimo natłoku hitów wybiła się także ABBA ze swoim Super Trouper. Wystarczy dodać, że Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu zyskała jeden z najlepszych, a na pewno najbardziej popularnych zespołów – Iron Maiden.

Dziś miałbym czterdzieści osiem lat i, mając za sobą wydarzenia tamtych lat,  mógłbym chadzać na koncerty takich grup jak Dropkick Murphys czy Graveyard z poczuciem, że zamykają one wspaniałą epokę, w której żyłem i której byłem świadkiem.

Prawda jest taka, że są one dziś dla mnie echem lat, które już nie wrócą…

Michał Piotrowski

Powtórka z rozrywki: Baby, Please Don't Go


Przez ostatnie parę miesięcy rozpracowaliśmy popularne kawałki ze świata rock’n’rollowa (jak Love Hurts czy Under My Thumb). Wróćmy jednak w tym miesiącu do bluesa, matki chrzestnej każdej dobrej muzyki. Jak to się dzieje, że adresatami bluesowych ballad są zawsze kobiety i to one są przedstawiane jako „te złe”? Cóż, łatwiej jest zwalać winę na każdą inną osobę niż na siebie, tak więc my, kobiety, musimy cierpliwie przeboleć wszystkie wyrzuty wyśpiewane przez bluesmanów znad delty Mississippi.

Baby, Please Don’t Go. Temat wszystkim dobrze znany: kochanie, nie odchodź, przecież tak Cię kocham. Tę prośbę do swojej kobiety po raz pierwszy wyśpiewał Big Joe Williams, nagrywając swoją kompozycję w 1935 roku, akompaniując sobie jedynie... 9-cio strunową akustyczną gitarą. Najwyraźniej błaganie nie odniosło skutku, skoro B.B.King później śpiewa, że obudził się rano, a panna go już opuściła. Swoje żale wyraził jednak tak przekonywująco, że niebawem kolejni artyści zaczęli sięgać po utwór, by przyłączyć go do swojego repertuaru. Do dziś Baby, Please Don’t Go ma zarejestrowanych ponad 1000 nagrań!
             
Pierwszymi powielającymi ten utwór byli koledzy po fachu Williamsa, inni bluesmani, do których grona można zaliczyć Lightnin’ Hopkins (kawałek jego był bardziej melodyjny), Johna Lee Hookera (jego natomiast zwolnił tempo), czy Muddy’ego Watersa (który dodał do swojego harmonijkę). Skupmy się jednak na późniejszych interpretacjach Baby..., bo to o to nam przecież chodzi - o te elektryczne riffy!

Zanim jednak przejdziemy do cięższego grania, zatrzymajmy się jeszcze na moment przy epoce rock and rollowej, w której Baby, Please Don’t Go również święciło swój triumf. W 1957 roku Billy Lee Riley wykonał kawałek z prostą linią gitarową i zadziornym wybrzmieniem. Aż stopy się same rwą do tańca! Bluesowa ballada ma również swój wariant jazzowy – w 1962 roku nagrał go Mose Allison, jako główny instrument obierając sobie fortepian.

W klasycznej rockowej konwencji po raz pierwszy słyszymy utwór z 1964 roku w wykonaniu grupy Them z Vanem Morrisonem na czele. Dodatkowo jako muzyk sesyjny wystąpił Jimmy Page, grający na gitarze rytmicznej. Kawałek ma surowe brzmienie, które dobrze oddaje charakter przedstawianej desperacji. Również w latach 60. interpretacji Baby... podjęła się grupa The Ballroom. Hipisowski zespół osiągnął ciekawy efekt wprowadzając żeński wokal i dodając dzwonki, tamburyn i klaskanie dłońmi. Wyszedł z tego utwór niczym mistyczna mantra, której słowa pochodzą z jakiejś wschodniej modlitwy.

W 1967 roku zespół The Amboy Dukes razem z Tedem Nugentem sięgnęli po balladę, dodając do niej charakterystyczny riff gitarowy, który często będzie później powielany. W tym wykonaniu motyw gitarowy jest ciągle powtarzany, również w solówce gitarowej. Chyba najbardziej znane dalsze covery o takim klimacie to te autorstwa AC/DC i Aerosmith. Pierwszy zespół znacznie wydłużył kawałek nadając mu improwizacyjny charakter – końcówkę urozmaica nam parominutowa rozmowa między Bonem Scottem a gitarą Younga. Na nagranie Aerosmith trzeba było długo czekać, bo ukazało się dopiero w 2004 roku na coverowym albumie Honkin’ On Bobo.

Z ciekawych wersji Baby, Please Don’t Go warto przedstawić jeszcze trzy. Pierwsza z nich nie jest utworem stricte coverowym, lecz sam jego motyw jest w niej zawarty. Mowa tu, rzecz jasna, o I’m Coming Home zespołu Ten Years After, szybkim medleyu, w który kawałek ten był wpleciony. Z ciężkich klimatów godne polecenia jest wykonanie Budgie, w którym prym nie wiedzie gitara, lecz tradycyjnie nadający tempo bas. Natomiast, dla równowagi warto również przesłuchać glam rockowego Gary’ego Glittera, który partię wokalną wykrzyczał, wspomagając sekcję rytmiczną klaskaniem.

Co tu dużo gadać, kompozycja Big Joe Williamsa cieszyła się sporą popularnością. Dawała artystom duże pole do popisu muzycznego – różnice między poszczególnymi wersjami są znaczne. Jest to nadzwyczajne: utworu można słuchać raz za razem, zmieniając jedynie jego wykonawców, zapewniając sobie jednocześnie nienużący repertuar muzyczny na parę godzin.

Ewa Nieścioruk

Prezentacje: The Flaming Lips


Muzycy z The Flaming Lips poszukują ostatnio nowych wyzwań. Nawiązali muzyczną współpracę z Nickiem Cavem, liderem Grinderman, którego poznali w maju zeszłego roku na festiwalu Primavera Sound w Barcelonie. Dotychczas nagrali jedną - ponoć “bardzo dobrą” - piosenkę, ale pracują nad większą ilością materiału.
Widać, że wokalista, Wayne Coyne, ma ochotę na więcej, ponieważ zaprosił do współpracy również takie postaci jak Yoko Ono, Erykah Badu, Death Cab For Cutie, Lykke Li, a ostatnio także Bon Iver. Muzykom szczególnie zależało na udziale kobiet w projekcie, ponieważ, jak stwierdzili, chcieli dodać nieco kobiecości do ich psychodelicznego, rockowego brzmienia. Efektem tej niezwykłej muzycznej mieszanki ma być album, którego możemy spodziewać się pod koniec kwietnia tego roku.
Ten amerykański zespół powstały w Oklahomie w 1983 roku zawsze lubił zaskakiwać. W 2009 roku na przykład zcoverowali w całości album The Dark Side Of The Moon Pink Floydów. Ich niedawnym “dziwactwem” jest wypuszczona kilka miesięcy temu 24-godzinna piosenka zatytułowana 7 Skies H3 (będąca kontynuacją nagranego wcześniej 6-godzinnego utworu). Można jej posłuchać przez Internet lub dostać w formie naturalnych rozmiarów odlewu ludzkiej czaszki, z chromowanym elementem i wbudowanym dyskiem. Coyne sam przyznał, że “jest to dosyć egzotyczne dzieło sztuki”, w dodatku dostępne tylko w 13 egzemplarzach. Na taką wersję trzeba wydać 5 tysięcy dolarów, chociaż myślę, że chętnych wśród fanów grupy (bądź miłośników sztuki nowoczesnej) na pewno nie zabraknie. 
Czekamy zatem zarówno na album jak i na to, co nowego wymyślą The Flaming Lips. Z pewnością będzie to coś oryginalnego.
Marta Szczepańska

Zza niemieckiej granicy: BAP


Przebywając krótko w Hannoverze zachwycaliśmy się progrockowym Eloy. Czas jednak ruszyć dalej w podróż i skierować się w stronę popularniejszych brzmień muzycznych. Zmierzając nieco na południowy-zachód docieramy do Kolonii, kolebki BAPu, zespołu, który według badań osiągnął pozycję drugiej najpopularniejszej grupy rockowej w Niemczech.
Kolonia pełni tutaj bardzo ważną rolę, bowiem piosenki BAPu śpiewane są właśnie w dialekcie kolońskim. Zespół powstał w 1976 roku, założony przez gitarzystów Wolfganga Niedeckena i Hansa Heresa, pierwotnie znany jako Wolfgang Niedecken’s Bap. Bap to nic innego jak ojciec w rodzimej gwarze. Osiągnąwszy już pierwsze sukcesy, po paru latach grupa postanowiła opuścić pierwszy człon swojej nazwy, uzyskując funkcjonującą do dnia dzisiejszego nazwę BAP.
Styl BAPu może być określany jako łagodny rock – są to ballady, które się dobrze śpiewa na koncertach. Muzycy czerpali inspiracje z twórczości rockowych legend takich jak The Rolling Stones czy The Kinks, jak i z ikon takich jak Bob Dylan czy Bruce Springsteen. Ze Springsteenem zresztą łączyła założyciela grupy przyjaźń; Niemiec wystąpił nawet w zremasterowanym przeboju Amerykanina Hungry Heart z 1980 roku. Sam Niedecken zaś jest określany mianem „Bob Dylan der Südstadt”, czyli „Bob Dylan południowego miasta”, a to za sprawą jego gry na gitarze i harmonijce, jak i poważnego zaangażowania w politykę.

Czytelnicy na pewno już wywnioskowali, że trzon zespołu stanowi Wolfgang Niedecken, który jako jedyny był w grupie przez cały czas jej istnienia. Obecny skład ukształtował się pod koniec lat 90., kiedy to większość dotychczasowych członków (gitarzysta Klaus „Major” Heuser, basista Steve Borg, klawiszowiec Alexander „Effendi” Büchel i współzałożyciel perkusista Manfred „Schmal” Boecker) opuściła grupę. Od tamtej pory zespół tworzą perkusista Jürgen Zöller, basista Werner Kopal, gitarzysta Helmut Krumminga i klawiszowiec Michael Nass. BAP do dzisiaj udziela się na niemieckiej scenie muzycznej; na maj zaplanowana jest trasa koncertowa grupy.

Po tak długim opisie warto by w końcu skierować się w stronę muzyki grupy. Niestety, mimo że zespół cieszy się taką popularnością wśród Niemców, nie jestem w stanie dostrzec niczego ciekawego w utworach BAPu. A z pewnością coś w tych kawałkach musi być, skoro spośród siedemnastu albumów aż dziesięć osiągnęło pierwsze miejsca na krajowych listach. To, co mogę pozytywnego powiedzieć o krążkach to to, że mają bardzo ciekawe okładki, zaprojektowane - a jakże - przez Niedeckena. Dla tych, którzy byliby jednak zainteresowani przesłuchaniem twórczości grupy, mogę polecić parę kawałków - Nemm Mich Met, Kristallnaach czy Verdamp Land Her (najpopularniejszy singiel zespołu).
Zatem styczniowe poszukiwania dobrego niemieckiego rocka nie skończyły się sukcesem. Muzyka nie zachwyca, a teksty napisane w gwarze kolońskiej (brzmiącej częściej jak język francuski niż niemiecki) ciężko jest rozszyfrować. Nie zostaje mi nic innego jak wrócić do sprawdzonego rocka progresywnego i odkrytego w zeszłym miesiącu Eloy.

Ewa Nieścioruk

Koncerty: Dropkick Murphys

Stodoła, 24.01.2012


Na ten koncert czekałem z niecierpliwością od kilku miesięcy, będąc pod wielkim wrażeniem ostatniej płyty Dropkicków – Going Out Of Style. Zespół z Bostonu po raz kolejny miał wystąpić w Polsce, jednak miałem ich zobaczyć na żywo po raz pierwszy w życiu. Wiele słyszałem o atmosferze podczas koncertów Dropkicków, a to, co się tam wydarzyło zdecydowanie odpowiadało mojemu zapotrzebowaniu na dobry punkowy koncert.
 Gwiazdy wieczoru supportował polski zespół… No właśnie, dodatkowe atrakcje, związane z wydarzeniem, jakim jest koncert nie pozwoliły mi dotrzeć pod scenę podczas ich występu. Od razu po supporcie pod sceną w warszawskiej Stodole pojawiły się tłumy ubranych na zielono fanów Dropkick Murphys. Zespół nie kazał na siebie czekać długo i rozpoczął występ pierwszym i zdecydowanie najlepszym utworem z nowej płyty – Hang ‘em High (recenzję tejże można było przeczytać w grudniowym numerze naszego pisma). Widownia oszalała, w trakcie jednego utworu zwiedziłem chyba wszystkie zakątki Stodoły. Następnie usłyszeliśmy The Fighting 69th i The Gang’s All Here, po których nie było pod sceną osoby, która mogłaby złapać oddech. Jeszcze tylko Sunday Morning Matinee z ostatniej płyty i Dropkicksi odrobinę zwolnili grając Johnny, I Hardly Knew Ya, które śpiewała z nimi cała publiczność. W następnym Deeds Not Words usłyszeliśmy popis umiejętności gry na dudach Josha Wallace’a. Zespół, trochę w stylu The Ramones, nie robił przerw między utworami, więc Climbing A Chair To Bed, Gonna Be A Blackout Tonight, Barroom Hero oraz Get Up minęły dość szybko, a panowie zwolnili grając balladę Cruel. To była tylko chwila odpoczynku, bo za chwilę wszyscy tańczyli pogo do Going Out In Style. Take ‘Em Down, nieco kojarzące mi się z amerykańskim, bosym farmerem w samych ogrodniczkach i słomkowym kapeluszu zaśpiewała z zespołem cała publiczność. Jeden z fajniejszych utworów z repertuaru, The State Of Massachusets z albumu The Meanest Of Times, usłyszeliśmy jako następny. Nieco wycofałem się na tyły sali na czas Peg O’ My Heart, The Irish Rover, The Auld Triangle oraz spokojnego Broken Hymns. Zespół dał publiczności znać, że koncert powoli dobiega końca utworem Time To Go, jednak przed bisami zagrał jeszcze Boys On The Docks – absolutnie czadowy utwór. Bisy rozpoczęło I’m Shipping Up To Boston - ludzie latali pod sufitem. Chwilę później - jedyny cover podczas koncertu – T.N.T z repertuaru AC/DC rozgrzał atmosferę jeszcze bardziej. Po tym utworze zespół zszedł ze sceny, by wrócić na ostatni numer, który Ken Casey śpiewał na rękach fanów – Kiss Me, I’m Shitfaced – ale i tak wiele fanek na pewno chciało go pocałować.

Podsumowując, nie wypada zrobić nic innego niż polecić koncert Dropkick Murphys jako obowiązek na przyszłość.

Michał Piotrowski

Koncerty: Chris Rea

Sala Kongresowa, 5.02.2012



Chris Rea po raz kolejny zawitał do Polski. Koncert odbył się 5 lutego w warszawskiej Sali Kongresowej. Wcześniej artysta odwiedził nasz kraj w lutym 2010 roku. Zagrał wtedy na Torwarze. Ten znakomity gitarzysta i wokalista przyjechał do Warszawy, by promować swój najnowszy krążek Santo Spirito Blues.
Artysta, wychodząc na scenę Sali Kongresowej dokładnie o 19:30, zobaczył co najmniej dwa tysiące swoich wiernych fanów. Koncert rozpoczął się od kompozycji The Last Open Road z najnowszego wydawnictwa. Następnie były Long Gone i  Where The Blues Come From, a z utworów, które przyniosły Brytyjczykowi najwięcej sukcesów, usłyszeliśmy między innymi  Josephine, Stainsby Girls czy  Looking For The Summer. Nie mogło zabraknąć kompozycji, na którą chyba wszyscy tego wieczora najbardziej czekali. Mam na myśli utwór The Road To Hell, zagrany niezwykle agresywnie i z polotem. Potem muzyk opuścił scenę, lecz wzywany głośnymi okrzykami znów na nią wszedł, wziął gitarę do ręki i zagrał dźwięki utworu On The Beach wprowadzając publiczność po raz kolejny we wspaniały nastrój. Na koniec Brytyjczyk zaserwował jeszcze Let’s Dance i It’s All Gone.
Chris Rea, przez większość kojarzony z lekkim popem, zawładnął Kongresową swoim rockowym występem. Jego znakomite solówki naprawdę mogły robić wrażenie. Pamiętajmy, że artysta w ostatnim czasie miał sporo problemów zdrowotnych; przeszedł bardzo skomplikowaną operację. Ale koncert dał dowód na to, że wciąż jest w wyśmienitej formie, a jego wspaniały hipnotyzujący  głos brzmi może nawet lepiej niż kiedyś. 

Paweł Urbaniec

Płyty: Paul McCartney

Kisses On The Bottom


Paul MCartney zaserwował album niezwykle wysmakowany. Kisses On The Bottom łączy jazz, swing i ambitny pop. Album jest bardzo chilloutowy. To już szesnasta studyjna pozycja w solowym dorobku Beatlesa i pierwsza od 2007 roku. Płytę wyprodukował Tommy LiPuma, znany ze współpracy z Milesem Davisem i Barbrą Streisand. Znalazło się na niej czternaście kompozycji, spośród których tylko dwie są autorstwa McCartneya. Wersja deluxe zawiera dwa dodatkowe utwory (Macca jest autorem jednego z nich).
Kolejne piosenki to po większości amerykańskie standardy, które niegdyś wykonywali Nat King Cole, Louis Armstrong, Dean Martin… Kompozycje McCartneya idealnie wtapiają się w towarzystwo klasycznych utworów i właściwie nie da się ich wychwycić. Paul sprawdza się nawet w komponowaniu jazzu lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Jest autorem My Valentine, w której na gitarze zagrał Eric Clapton, oraz finałowego Only Our Hearts, w którym pojawił się Stevie Wonder. W rozszerzonej wersji znalazł się jeszcze mccartneyowski Baby’s Request. Nie ma co rozpisywać się na temat poszczególnych utworów, bo chyba ich najlepszym recenzentem byłby tylko wielki znawca jazzu i swingu na miarę Leopolda Tyrmanda.
Ciekawostką jest to, że Beatles tylko w dwóch utworach – Get Yourself Another Fool oraz The Inch Worm – gra na instrumencie (gitarze akustycznej). W pozostałych utworach tylko śpiewa.
Sam artysta stwierdził, że „to jest album, którego słuchasz w domu po pracy, przy kieliszku wina albo filiżance herbaty”. Coś w tym jest. Słucha się tego jednym tchem, trochę jakby w hipnozie…

Sebastian Żwan

Płyty: The Elves

And Before Elf There Were Elves


Pozycja wręcz konieczna dla fanów Ronniego Dio. Wydany przez Niji Entertainment album jest zbiorem nagrań grupy Elves (wcześniej zespół nazywał się Electric Elves), która później przekształciła się w Elf i wydała trzy bardzo dobre longplaye z pogranicza bluesa i rock’n’rolla.
Materiał z tego wydawnictwa od lat krążył w postaci bootlegów (najsłynniejszy nazywa się Live At The Bank) wśród zagorzałych fanów legendarnego wokalisty. Kierowane przez wdowę po Dio, Wendy, Niji Entertaniment systematycznie prezentuje reedycje oraz „muzyczne ciekawostki” dla fanów zmarłego przed prawie dwoma laty muzyka.
Electric Elves powstało w 1967 roku w Nowym Jorku. Warto wspomnieć, że początkowo Ronald Padavona (znany światu pod przybranym nazwiskiem, Dio) pełnił role wokalisty i basisty. Rok później zmieniono nazwę grupy na Elves, a w 1972 – na Elf. Dopiero to trzecie wcielenie doczekało się umiarkowanego sukcesu i, przede wszystkim, własnego materiału na płyty długogrające. Do 1972 repertuar (koncertowy) składał się głównie z coverów będących wówczas na topie utworów. To wydawnictwo to mieszanka numerów zarejestrowanych w studio i tych w wersji live. Całość otwiera zeppelinowskie (choć prawdopodobnie tę kompozycję Jimmy Page ukradł Jeffowi Beckowi) You Shook Me. Bardzo dobrze się tego słucha, choć i tak podświadomość domaga się głosu Roda Stewarta albo Roberta Planta. Potem mamy Stay With Me z twórczości The Faces. W odróżnieniu od oryginału, Elves jeszcze bardziej przesterowali swoje wiosła. Four Day Creep brzmi lepiej niż w wersji Humble Pie. Następne kawałki to już twórczość zespołu. Bardzo przypomina materiał z późniejszych albumów sygnowanych nazwą Elf. Niemal hardrockowy Buckingham Blues. Nostalgicznie zaśpiewany Wake Up Sunshine (już wtedy Dio brylował swoim fantastycznym głosem). W Driftin’ na pierwszy plan wysuwają się klawisze, a cały utwór jest niemal progresywny. Smile For Me Lady to z pewnością najlepszy moment tej płyty. Ta melodia i ten głos chwytają za gardło i wzruszają do łez. Zespół nie omieszkał nawiązać do bluesa, a to za pośrednictwem klawiszy w You Felt The Same Way. Piosenki Simple Man nie należy mylić z tą, która rozsławiła Lynyrd Skynyrd. Tutaj też jest to ballada, ale z bardzo „musicalowym” wokalem. Drown Me In The River to bardzo ciężki utwór w klimacie Sir Lord Baltimore. Stosunkowo najsłabszym pozostaje “skoczny” utwór Cold Ramona. Na zakończenie dostajemy Little Queenie z mocno wyeksponowanymi klawiszami i przypominające trochę twórczość The Faces.
Na wspomnianym bootlegu Live At The Bank były jeszcze covery War Pigs, Black Dog, Aqualung, Crosseyed Mary, Won’t Get Fooled Again oraz Baba O’Riley. Na oficjalnym wydawnictwie szczególnie brakuje mi coverów Jethro Tull, bo te Dio śpiewa wręcz obłędnie.
Zdecydowanie polecam tę pozycję wszystkim tym, którym bliska jest muzyka przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Sebastian Żwan

Płyty: The Rolling Stones (DVD)

Some Girls Live In Texas 

Jeszcze pod koniec zeszłego roku do sklepów trafiło nieopublikowane wcześniej koncertowe wydawnictwo od The Rolling Stones. DVD dokumentuje teksańskie show z 18 lipca 1978, które odbyło się w ramach trasy promującej album Some Girls. Longplay dotarł wówczas do pierwszego miejsca listy „Billboardu”. Do dziś rozszedł się w milionach egzemplarzy w samych Stanach Zjednoczonych. To właśnie na Some Girls znalazły się takie hity jak Miss You czy Beast Of Burden.
Przypomnijmy skład grupy z tego okresu: Mick Jagger, Keith Richards, Charlie Watts, Bill Wyman, Ron Wood. Dodatkowo towarzyszyli im Ian Stewart (pianino), Ian McLagan (keyboard) oraz Doug Kershaw (skrzypce).
Koncert otwiera żywiołowe Let It Rock. Panowie zdają się zwiastować nadchodzące kolorowe lata osiemdziesiąte. Poza „nudnym” Wattsem, ubiorem przypominają papugi. Jagger szaleje na scenie właściwie od pierwszej minuty. Gitary Richards i Wooda świetnie współpracują. Po All Down The Line nadchodzi pora na pierwszy wielki hit – Honky Tonk Woman. ­­Richards pomaga Jaggerowi śpiewać refren. Nieco szybszy Starfucker no i pierwszy numer z promowanego albumu – When The Whip Comes Down. Jagger gra w nim na gitarze. Piosenka na długo weszła do koncertowego setu zespołu. Bezpośrednio po niej rozbrzmiało jeszcze pięć premierowych kawałków! Zdecydowanie najlepszym z nich (i jednym z najlepszych w całej karierze Stonesów) jest urocze Beast Of Burden. Mick dowodzi, że tylko jego wokal jest właściwy do tej kompozycji. Miss You można usłyszeć na każdym koncercie Stonesów. Złośliwi twierdzą, że ta piosenka była początkiem ery disco. Ja tak nie uważam, choć od razu wiadomo, który z dwójki Richards/Jagger jest za nią odpowiedzialny… Mick znów chwyta gitarę. Czas na bardzo fajne Imagination, które jest jedyną kompozycją na Some Girls, której nie popełnili Jagger i Richards. Pochodzi z repertuaru soulowej grupy The Temptations. Super solo Ronniego Wooda, wiecznie (i niesłusznie)pozostającego w cieniu Richardsa. Szybkie Shattered jest odpowiedzią rock’n’rollowców na raczkujący wówczas punk rock. Respectable to raczej przeciętny numer z zupełnie niepotrzebnymi chórkami w refrenie. Na uwagę zasługuje jednak gra Keitha. Ostatnim z promowanego albumu jest melancholijny kawałek Far Away Eyes. Mick gra na klawiszach. Najgorszym momentem koncertu jest ciągnące się okropne Love In Vain. Niby blues, ale chyba nigdy nie przekonam się do tego. Tumbling Dice to już zupełnie co innego. Świetny koncertowy numer; szkoda, że już od dawna niegrany na żywo. Ciekawe, że dopiero po trzynastu piosenkach Mick przywitał się ze zgromadzonymi w Will Rogers Memorial Center mieszkańcami Forth North. W Happy za mikrofonem stanął Keith, a Jagger jedynie „pomagał’ mu w refrenie. Nadeszła pora na wielki szlagier – Sweet Little 16. Muzycy dowodzą, że na przełomie lat 70. i 80. stary rock’n’roll ma się świetnie i wciąż porywa. Na zakończenie dwa już wtedy wielkie przeboje kapeli – Brown Sugar oraz Jumpin’ Jack Flash. Nie da się nie zauważyć, że przy tym pierwszym Jagger bawi się po prostu najlepiej. Obłędne wykonanie. W ostatnim numerze wokalista nie ma już na sobie koszulki; oblewa publiczność wiadrami wody. Keith szaleje wygrywając kolejne akordy tego monolitu…
Świetne show. The Rolling Stones w najwyższej formie. Można sobie tylko po raz enty zadać pytanie: Po co był im ten nadęty Wyman? Ale to już jest materiał na inny artykuł… Jako bonusy zamieszczono ówczesne wywiady z muzykami, rozmowę z Jaggerem z 2011 roku oraz fragmenty występu zespołu w Saturday Night Live.
Zdecydowanie polecam wszystkim fanom… muzyki.

Sebastian Żwan

Czarna strona


O czym myśli przeciętny młody chłopak z Warszawy, gdy wychodzi z domu w spodniach obcisłych tak strasznie, że o dzieciach może za kilka lat tylko pomarzyć, w czapce tak kolorowej, że mógłby spokojnie posłużyć za krasnala ogrodowego i z dwiema paczkami papierosów, które pali z nudów w przerwie pomiędzy nic nie robieniem a szwędaniem się bez celu? O czym myśli dziewczyna z przekłutą wargą i niebieskimi włosami, robiąca loda staremu facetowi, który postawił jej lunch w Złotych Tarasach? O czym myśli ten facet patrząc się na podsufitkę swojego samochodu, gdy ona „pracuje” tam na dole? O czym myślisz, czytając ten artykuł? O czym myśli kierowca autobusu, odjeżdżając z premedytacją przed Tobą, kiedy właśnie spieszysz się na egzamin albo do pracy? A co myślisz wtedy Ty o nim? Co myślisz, jak widzisz muzyków przed usłyszeniem muzyki? A co byś pomyślał, gdybyś najpierw usłyszał, a potem zobaczył?

Kierujcie się dźwiękiem, bo z nim świat jest piękniejszy. Gdybyście nie widzieli, tylko czuli i słyszeli, świat byłby dużo lepszy. Codziennie. Dym papierosowy byłby wypuszczany przez kulturalnie ubranego faceta koło trzydziestki, który bez celu i przyczyny chodzi po mieście, dumając nad pogodą. Odgłosy seksu oralnego przywodziłby na myśl parę spragnionych siebie młodych kochanków, którzy, nie mogąc doczekać się przyjazdu do domu, robią to w samochodzie. Syk odjeżdżającego autobusu nie wiązałby się ze złością i rozczarowaniem, lecz byłby jedynie kolejnym faktem składającym się na przeżyty przez Ciebie dzień. Bo skąd wiadomo który to numer pojechał?

Słuchajcie tak nowej muzyki. Muzyki, której jeszcze nie znacie, jeszcze nie wiecie jak wygląda jej wykonawca i nic jeszcze o niej nie słyszeliście. Wejdźcie z drugą osobą do sklepu z płytami, wybierzcie jakąś na oślep i posłuchajcie. Tylko w ten sposób odkryjecie coś naprawdę nowego.

Marcin Czarnecki