środa, 2 stycznia 2013

Pilot 2013!

Rok 2012 za nami. Rock Bottom wraca do Was wraz z 2013! Niech będzie to numer zerowy... Mały pilot tego, co zamierzamy robić przez następne miesiące. Pasja w nas jest jeszcze większa, a pomysłów na  przyszłość Rock Bottom nie brakuje. To wszystko dla Was!
Tymczasem, zerknijcie na próbkę naszego noworocznego pisarstwa. Szczególnie polecamy rozmowę z genialnymi muzykami z Graveyard!

Życzymy Wam wszystkiego najlepszego w 2013 roku! Niech Wasze marzenia się spełniają i niech nie omija Was ani jedna obłędna rockowa nuta!!!

Rozmowa z Graveyard


Jest 19 grudnia 2012 roku. Przed nami ostatni koncert Graveyard na trasie promującej album Light Out. Berliński klub. Nieco zmęczeni muzycy znaleźli kilka minut na rozmowę z Rock Bottom. O trasie, nowym albumie, swoich inspiracjach i muzycznym dojrzewaniu opowiedzieli nam Jonatan Larocca Ramm (gitara) oraz Axel Sjöberg (perkusja).

Przed nami ostatni koncert na trasie. Jak ona minęła?
Axel: Było świetnie. Fantastyczne tłumy i świetni ludzie. Jesteśmy trochę zmęczeni…
Zamierzacie zagrać dziś coś specjalnego?
Jonatan: Może nie specjalne piosenki, ale być może będziemy mieli gości…
To znaczy?
Jonatan: Na przykład Was (śmiech)… Poczekajcie, a zobaczycie…
Nie ma z Wami Rikarda (basisty)…
Axel:  Tak, jest w domu. Mamy kogoś na jego miejscu. To świetny chłopak.
Ale Rikard powróci?
Axel: Tak!
Czy jego nieobecność jakoś na Was wpłynęła? Na chemię w zespole?
Jonatan: Ciężko powiedzieć… To znaczy… Gramy te same piosenki. Oczywiście – każdy muzyk ma swój własny styl, więc każdy basista także. Zastępca Rikarda to bardzo dobry muzyk , patrząc z perspektywy całej trasy, ludzie byli nim bardzo usatysfakcjonowani. Wszystko brzmi bardzo dobrze.
Kim jest ten basista?
Jonatan: To mój stary przyjaciel. Kiedyś mieszkaliśmy w jednej miejscowości, jeszcze przed przeprowadzką do Goeteborga. Widziałem, że jest dobrym muzykiem. No i nie miał nic do roboty (śmiech)…
Czy on również zrywa struny podczas koncertów tak jak robił to Rikard?
Jonatan: Jeszcze mu się to nie zdarzyło, więc może dziś…
To mogłaby być ta niespodzianka na zakończenie trasy.
Niedawno wydaliście nowy album. Jak ten materiał wypada w wersji live?
Jonatan: Dobrze. Bardzo fajnie jest grać nowe piosenki. Fani też się ich już nauczyli. Płyta jest na rynku od dwóch miesięcy, więc każdy zdążył się z nią dotrzeć.
Na Lights Out nie ma żadnego instrumentalnego kawałka, jak np. Longing (z LP Hisingen Blues). Czy specjalnie odeszliście od tego typu numerów?
Jonatan: Na Hisingen Blues tak po prostu wyszło… Nie planowaliśmy tego. Wczoraj ktoś się mnie pytał, dlaczego na tej płycie nie ma niczego takiego jak The Siren. Ale to byłby bardzo nudny album, gdybyśmy zrobili na nim nowe wersje starych piosenek. Może na następnej płycie będzie coś a capella.
Przed premierą albumu wypuściliście dwa single – Goliath i Endless Night. Są one dość podobne do siebie… Całość materiału brzmi trochę inaczej. Są tam numery znacznie wolniejsze… Zamierzaliście zaskoczyć fanów?
Jonatan: Czasami bardzo ciężko jest wybrać wolną piosenkę na singiel. Ciężko jej się przebić. Wolne numery nie zwracają tak uwagi publiczności. Te piosenki spotkały się z natychmiastowym odzewem. Moglibyśmy wybrać na przykład Slow Motion Countdown, ale ta piosenka jest nieco za wolna i za długa na singiel…. Ale to bardzo dobry numer…
Powiedzcie, czy generalnie jesteście zadowoleni z tej płyty? Czy teraz – z perspektywy dwóch miesięcy i trasy – zmienilibyście coś?
Jonatan: Zawsze jest coś, o czym myślisz: „Hej, mogłem zrobić to lepiej…”
Axel: Nic nie może być doskonałe, bo to by oznaczało nagrywanie przez komputery, a nie ludzi…
Jonatan: Czasami bycie za bardzo dumnym jest niebezpieczne…
Czy czujecie, że od wydania Waszego debiutu staliście się bardziej dojrzali muzycznie?
Jonatan: To było chyba nieuniknione. Jeśli robisz coś przez długi czas, ciężko jest nie dorastać. Gramy ok. stu pięćdziesięciu koncertów rocznie, więc musimy się rozwijać. Do tego dochodzi cała ta energia… Chyba jesteśmy bardziej dojrzali.
Lights Out nie nawiązuje szczególnie do Hisingen Blues
Axel: To byłoby niemądre. Nie powinno się patrzeć w przeszłość. Zawsze trzeba iść do przodu.
Jonatan: Tak… Robić coś nowego i rozwijać się.
Nie sądzicie, że to najwyższa pora na wydanie albumu live?
Jonatan: Być może…
Zdecydowanie więcej energii prezentujecie na scenie i być może album koncertowy byłby świetnym na to dowodem…
Jonatan: Rozmawialiśmy o tym i może takowy wydamy. To bardzo dobrze, że na scenie zespół prezentuje się nieco bardziej energetycznie niż w studio. Inaczej, po co by chodzić na koncert… Można by zostać w domu z płytą… Rozłożyć się na kanapie i słuchać…
Gracie także na wielu festiwalach. Wolicie takie klubowe koncerty czy występy festiwalowe?
Jonatan: Myślę, że o wiele lepiej jest grać koncerty takie jak dzisiejszy…
Axel: Oczywiście – podczas festiwalu fajnie jest poznawać ciągle nowych ludzi, fanów…
Jonatan: Festiwale są zawsze bardziej stresujące. Ma się mało czasu na przygotowanie. Nagłośnienie jest nie zawsze ok. Nie ma zbyt wiele czasu na odsłuchy… Ale, z drugiej strony, lubię festiwale, bo mogę zobaczyć inne świetne kapele…
Przez te kilka lat zauważyliście jakieś zmiany w publiczności? Oczywiście – staje się coraz większa…
Jonatan: Coraz więcej ludzi w różnym wieku przychodzi nas zobaczyć.
Axel: To świetnie widzieć młodszych fanów w pierwszych rzędach, a trochę dalej sześdziesięcio- i siedemdziesięciolatków.
A odczuwacie różnicę między europejskim a amerykańskim rynkiem? Koncertowaliście również w USA. Nie jest tajemnica, że to Europejczycy są bardziej pochłonięci heavy rockiem lat siedemdziesiątych. Bardziej przemawiają do nich stonerowsko-bluesowe zabarwienia…
Jonatan: Myślę, że w USA też mają długą tradycję hard rocka. Mają Lynyrd Skynyrd, ZZ TOP… Ludzie są po prostu ludźmi, gdziekolwiek pojedziemy… Większe różnice daje się odczuć nie między krajami, a poszczególnymi miastami.
A czy nie jest ciężej zdobyć serca Amerykanów? Nie jest prawdą, że jeśli zespół zniknie stamtąd na dwa miesiące, to się o nim zapomina?
Axel: Myślę, że nie… To jest gigantyczny rynek. Jeśli porównać go ze szwedzkim… Łatwiej jest tam wypłynąć… Łatwiej jest poznawać nowe zespoły z tego samego gatunku muzycznego…
 Jonatan: To była nasza kolejna wizyta w USA. Poprzednio byliśmy suportem. Teraz to my pełniliśmy role headlinera. To była świetna trasa. Niektóre koncerty trzeba było przenieść do większych obiektów. Ludzie są lojalni. Jeśli grupa im się podoba, to docenią to, że przelatuje dla nich Atlantyk. Prawdopodobnie wrócimy tam pod koniec czerwca. W Stanach możemy wydawać się dużo mniejszym zespołem, mimo że gramy porównywalne wielkością koncerty do tych europejskich.

W Szwecji grając koncert dla osiemdziesięciu tysięcy ludzi, jesteś wielkim zespołem, w Stanach  - te osiemdziesiąt tysięcy ludzi to mały procent populacji…
Wspomnieliście Szwecję. Chcemy zapytać o ten szwedzki fenomen. Jest bardzo wiele szwedzkich grup, które kultywują najlepsze rockowe tradycje. Co takiego jest Waszym kraju, że powstają tam taki grupy, jak Wy, Horisont, Kamchatka, Magnolia?
Jonatan: To trudne pytanie… Ludzie musza sobie znaleźć jakieś zajęcia podczas mroźnych i długich zim (śmiech). Jest duże wsparcie ze strony państwa. Jeśli chcesz na czymś grać, pomagają w finansowaniu lekcji.
Axel: Jeśli jesteś dzieciakiem, który chce grać w rockowym zespole, możesz liczyć na dużą pomoc ze strony wielu organizacji . Pomogą w zdobyciu instrumentu… Jest bardzo dobra baza, żeby w ogóle zacząć grać.
Jonatan: Poza tym, wiele zagranicznych zespołów bardzo szybko zaczęło przyjeżdżać do Szwecji. Właściwie od razu po wojnie… Od dawna obecne były u nas wpływy tych zespołów, a potem szwedzkie grupy chciały podążać za tymi zespołami. 
Czy inspirujecie się nowymi zespołami? Odkryliście ostatnio jakiś nowy zespół, który wywarł na Was wrażenie i może wpłynąć na Waszą pracę?
Axel: Jasne. Zawsze inspirują nas młodzi muzycy.
Jonatan: To nawet nie muszą być rockowe zespoły. Każdy ma na nas jakiś wpływ. Dla mnie świetna grupa jest na przykład First Aid Kit. A to przecież muzyka folkowa… No i jeszcze Jose Gonzales…
Axel: Jest taka nowa szwedzka grupa… Goat! Grają dziwna mieszankę afrobitów, krautrocka i psychodelii. Stają się coraz bardziej popularni w Anglii…
Jesteście bardzo eklektyczni…
Axel: Tak, nasze gusta są bardzo szerokie. Interesuje nas właściwie wszystko: od jazzu po death metal.
A spośród tych dinozaurów rocka, kto był Waszym największym nauczycielem?
Jonatan: Black Sabbath!
Axel: Tak, Black Sabbath! I Fleetwood Mac…
To zabawne, bo najczęściej porównuje się Was do Led Zeppelin i Free…
Jonatan: O tych Zeppelinach słyszeliśmy po wielokroć…
Jakie macie plany na 2013?
Jonatan: Trasa, trasa, trasa…
Axel: Najpierw Finlandia, potem parę występów w Szwecji, letnie festiwale…
Jonatan: Potem może Hiszpania i Portugalia.
A co z Polską?
Jonatan: Może przyjedziemy na jakiś letni festiwal. Rozmawialiśmy o tym z naszym agentem…
Jakie będą dla Wasz najlepsze życzenia noworoczne?
Axel: Potrzebujemy trochę odpoczynku.
Jonatan: Tak. I kilku dni w domu z rodziną i przyjaciółmi. No i niech ludziom żyje się jak najlepiej, gdziekolwiek są!
Życzymy Wam wszystkiego, co najlepsze!
Rozmawiali: Ewa Nieścioruk, Ula Nieścioruk, Sebastian Żwan

The Creepshow


Przechodząc przez fazy fascynacji kolejnymi wykonawcami, którzy byli impulsem do poszukiwania następnych zespołów w gatunku, a później, idąc tropem poszczególnych muzyków i zespołów, w których występowali wcześniej, nie ma niestety miejsca na przypadkowe poznanie. Następuje ono na imprezie, podczas spotkania z innym fascynatem muzycznym, bądź jak to było w moim przypadku – w sklepie.
Tak, był to sklep jednej z wielkich sieci sprzedających mnóstwo produktów od szczoteczek do zębów przez telewizory po właśnie płyty CD, a było to w mieście Łodzi. Tam właśnie pierwszy raz usłyszałem The Creepshow, które całkowicie mnie zachwyciło. Piosenką, która zwróciła wtedy moją uwagę była Demon Lover, z jak się później okazało płyty Run For Your Life, drugiej w dyskografii zespołu.
Zespół powstał w 2005 roku w okolicach Toronto. Każdy z jego członków miał już doświadczenie z występów w garażowych zespołach. W utworach odnoszą się do filmów klasy B i wczesnych horrorów. Od samego początku wokalem zajmowały się kobiety. Co ciekawe, pierwsza wokalistka Sarah Blackwood śpiewa na wszystkich trzech płytach, mimo że z powodu ciąży około roku 2008 zastąpiła ją w zespole najpierw młodsza siostra Jen, a obecnie oficjalnie wokalistką The Creepshow jest Kenda Legaspi. Każda z nich odpowiedzialna była również za grę na gitarze i każda była równie bardzo wytatuowana. Pozostali, z nie mniejszą liczbą ozdób ciała, członkowie zespołu to Sandro Sanchioni grający na perkusji, Paul McGinty – klawiszowiec oraz Sean McNab grający na kontrabasie, co jest typowe dla bandów grających psychobilly. Ostatni dwaj z wymienionych śpiewają również w chórkach, które są bardzo charakterystyczne dla Creepshow. Zespół słynie z ogromnej energii na koncertach i zdobywa popularność na całym świecie, niestety jeszcze nie dotarł do Polski, gdzie niezwykle trudno kupić ich płyty.
Pierwszym i nieoficjalnie uznawanym za najlepszy w dyskografii albumem jest Sell Your Soul, wydany w 2006 roku. Na szczególną uwagę zasługują na nim bardzo energiczne Shake, lekko nostalgiczne The Garden i bardzo punkowe, trwające niespełna półtorej minuty Zombies Ate Her Brain.
Drugim i moim ulubionym jest Run For Your Life, wydany w 2008 roku. Trudno porównać dwa tak podobne do siebie albumy, ale nie o to chodzi w Creepshow. To ogromna dawka dobrej energii, niezależnie od tego kiedy i gdzie podana, ważne, że głośno. Po prostu nie potrafię wybrać najlepszego czy mojego ulubionego utworu. Rue Morgue Radio, Demon Lover i Rock ‘n’ Roll Sweetheart to na pewno dla nowicjusza pozycje obowiązkowe. Ukłonem w stronę The Ramones jest ostatni utwór na płycie czyli Pet Semetary.
Trzeci i na razie ostatni album grupy - They All Fall Down, wydany w 2010 roku utrzymany jest w podobnej konwencji choć nie znajdziemy na nim hitów. Wyróżnia się jedynie utwór They All Fall Down, reszta natomiast pozostaje miłym kąskiem dla fanów zespołu.
The Creepshow jest jedną z perełek, które przypadkiem i dość szczęśliwie udało mi się znaleźć. Zdecydowanie polecam zespół fanom szybkiego grania. W przyszłość patrzę w optymizmem, bo muzycy są głodni sukcesu i z pewnością ruszą w trasę na podbój Europy.
Michał Piotrowski

Faces


Marzec, 1975. Hotel Edgwater Inn nad Zatoką Puget w Seattle. Goście hotelowi siedzący przy śniadaniu mają niepowtarzalną okazję poranną porą obejrzeć pokaz odpływających mebli z jednego z pokojów. Tak się składa, że sprawca dowcipu jest członkiem jednego z większych brytyjskich zespołów lat 70. Nie był to jednak Keith Moon czy John Bohnam, lecz Ian McLagan, klawiszowiec zespołu Faces.
Takie wybryki nie były czymś wyjątkowym dla muzyków grupy Faces. Obok The Who czy Led Zeppelin to właśnie Faces cieszyli się opinią największych rozrabiaków hotelowych. Zresztą nie tylko w tej dziedzinie artyści osiągali szczyty rankingów; również muzycznie grupa cieszyła się ogromną popularnością, wyprzedając bilety na większość ich stadionowych koncertów. Dziwi zatem fakt, że zespół, który już w ubiegłym roku został przyjęty do Rock and Roll Hall of Fame, nie jest w naszym  kraju w ogóle kojarzony.
Może przyczyną tego zjawiska jest to, że Faces wyróżniali się właśnie występami publicznymi, a nie nagraniami studyjnymi. Nie ma się czemu dziwić, skoro grupa składała się z byłych członków dwóch gwiazdorskich zespołów muzycznych lat 60. Pierwszym z nich, będącym trzonem nowo powstałej formacji, byli popularni Small Faces, z których składu - Steve Marriott (wokal i gitara), Ronnie Lane (bas), Ian McLagan (klawisze) i Kenney Jones (perkusja) - pozostała sekcja rytmiczna z klawiszową, podczas gdy Marriott odszedł, by stworzyć nowy zespół, Humble Pie. Skład skróconych do samych Faces uzupełnili w 1970 roku byli kompani z Jeff Beck Group - Ronnie Wood (gitara) i Rod „The Mod” Stewart (wokal).
W ciągu pięciu lat istnienia grupa wydała pięć albumów, w tym cztery studyjne, z czego największą popularność osiągnęło A Nod Is As Good As A Wink... To A Blind Horse z 1971 roku z przebojem Stay With Me. Na krążkach można usłyszeć solidnego rock and rolla i rhythm and bluesa z wyróżniającymi się dźwiękami organów Hammonda Iana McLagana (na przykład przy Pineapple And The Monkey z albumu First Step z 1970 roku) i wszechstronną gitarą Ronniego Wooda (patrz: Around The Plynth z tegoż samego krążka). Repertuar urozmaicony jest elementami folkowymi ukazującymi wpływy kazań Meher Baby na Ronniego Lane’a (jak przy utworze Stone, również z First Step). Nie można również zapomnieć o jakże ważnym wokalu, samym w sobie będącym wizytówką, a należącym do Roda Stewarta.
Swoją drogą, ciekawie potoczyły się wspólne losy Roda Stewarta i reszty zespołu. Już za czasów pracy w Jeff Beck Group Stewart rozpoczął solową karierę, znany ze swojego głosu w brytyjskim środowisku muzycznym. Po przystąpieniu do Faces nie zamierzał (również prawnie nie mógł) rezygnować z możliwości zrobienia własnej kariery. O dziwo, nie kolidowało to z interesami grupy, nawet po ukazaniu się platynowej płyty Every Picture Tells A Story w 1971 roku z klasykami Maggie May i Reason To Believe. Można powiedzieć, że związek Stewarta z resztą grupy działał na korzyść obu stron: Faces wykonywali kompozycje Roda podczas koncertów, co promowało solową karierę wokalisty, a jednocześnie pozwalało pozyskać nowych fanów grupy. A wiadomo, że jedną z lepszych metod na zdobycie popularność są koncerty.
Faces znani byli z generalnej nonszalancji scenicznej, jeśli nie mówić o niechlujstwie. Nawet na największej scenie stadionowej sprawiali wrażenie, jakby występowali w lokalnym pubie, trzymając szklankę piwa w ręku i ceniąc sobie spontaniczny charakter grania. Wzajemne relacje na scenie przypominały te ze studia nagraniowego czy prób zespołu, co stwarzało swojską atmosferę podczas występów i przybliżało muzyków do widowni. Nieobce były ponadto zabawy między członkami zespołu podczas gry, jak chociażby kopanie piłki nożnej, która bywała następnie wyrzucona na widownię.
Relacje między artystami nie mogły jednak wiecznie pozostawać sielskie. Już w 1973 roku status Roda Stewarta uniemożliwił wzajemne traktowanie reszty członków Faces na równi. Mimo że oddany był zespołowi, stosunki między artystami były na tyle napięte, by zmusić wokalistę do opuszczenia zespołu w 1975 roku. Wcześniej jednak zrobił to Ronnie Lane w 1973 roku ze względu na „różne poglądy artystyczne”, a został zastąpiony przez japońskiego basistę Tetsu Yamauchi. Z Tetsu zespół koncertował przez następne dwa lata, natomiast po odejściu Stewarta - uległ naturalnemu rozpadowi.
Dla niektórych członków formacji Faces było największym muzycznym osiągnięciem. Ronnie Lane po opuszczeniu zespołu stworzył folkowo-rockową trupę muzyczną Slim Chance, z którą osiągnął znikomy sukces. W 1997 roku umarł na stwardnienie rozsiane. Kenney Jones jakiś czas po rozpadzie zespołu został zaproszony do zastąpienia Keitha Moona (po jego śmierci) w The Who, lecz nie został ciepło przyjęty przez krytykę. Ian McLagan natomiast, podobnie jak Jones, udzielał się mocno w nagraniach sesyjnych, między innymi dla Rolling Stones’ów. Największy sukces post-Facesowy osiągnęli byli koledzy z Jeff Beck Group. Ronnie Wood został oficjalnie przyjęty do Rolling Stonesów w 1976, debiutując na ich albumie Black And Blue. O Rodzie Stewarcie nie trzeba chyba wspominać, został on jednym z największych wykonawców muzyki rozrywkowej, rozpoznawalnym na niemalże całym świecie.
Spuścizna Faces tworzy krótki rozdział w historii muzyki. Należy jednak zwrócić uwagę na fakt, że w pierwszej połowie lat 70., zdominowanej przez twórców muzyki progresywnej, grupa grająca prosty rock and roll była w stanie zaskarbić sobie wielu miłośników i zaliczać się do czołówki ówczesnych zespołów. Chociażby z tego względu warto się nią zainteresować. 
Ewa Nieścioruk

The Flying Eyes


Tyle się ostatnio mówi o kwitnącej scenie rockowej w Europie, ale nie należy lekceważyć tego, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych. Jednym z lepszych przykładów jest zespół pochodzący z Baltimore, Maryland czyli The Flying Eyes. Charakteryzuje się tym samym prostym, ciężkim graniem, z wyraźną gitarą i świetnym basem. Oczywiste są tutaj powiązania z The Doors, jednak nie powinno to zrażać przeciwników Jima Morrisona do tego zespołu. Mimo wyraźnie podobnego głosu do legendarnego wokalisty, zespół stworzył nieco odmienny klimat swoimi utworami.
W 2007 roku osiemnastoletni wówczas Elias Mays, Mac Hewitt i Adam Bufano postanowili stworzyć zespół. Po paru latach prymitywnego grania do grupy trafił Will Kelly, wokalista o bluesowo brzmiącym głosie. W 2009 wydali swój debiutancki krążek The Flying Eyes. Nazwa zespołu pochodzi z książki z 1962 roku, która opowiada o wielkich oczach, których misją jest zawładnięcie Ziemią. Utrzymany jest w hard rockowym, bluesowym klimacie, przypominającym psychodeliczne lata sześćdziesiąte. Mimo w miarę jednolitego krążka, udało im się stworzyć zróżnicowane utwory. Świetna gitara w Bad Blood czy chwytliwe Don’t Point Your God At Me są najlepszym tego przykładem.
Po licznych trasach koncertowych, w 2011 roku ukazał się drugi krążek pod tytułem Done So Wrong. Jest równie ciężki, rytmiczny i melodyjny, pokazując potencjał The Flying Eyes. Album utrzymany jest w bardziej psychodelicznych i hipnotyzujących klimatach od debiutu. Utwory jak Overboard czy Nowhere To Run świetnie oddają ten nastrój. Mimo inspiracji czerpanych z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zespół nie chce swoją muzyką reprezentować tamtych lat. Done So Wrong jest już bardziej autorski. Mimo podobnego nastroju, tworzy swój własny, unikalny klimat, pokazując większą dojrzałość muzyczną zespołu.
Nie można nie wspomnieć o koncertach. Zespół gościł już dwa razy w Polsce. Ostatnio w Warszawie w czerwcu 2012 roku, gdzie ostatecznie przekonałam się do jego autentyczności. Jest to zdecydowanie zespół wypadający jeszcze lepiej na żywo niż na albumie. Tworzy doskonały nastrój, potrafi zjednać ze sobą cały tłum. Zaskoczeniem dla słuchacza może być znacznie cięższe granie na żywo, od tego co można usłyszeć na albumie. Granice między hard rockiem a psychodelicznym bluesem mogą się wydawać ogromne, jednak zespół widocznie balansuje na krawędzi jednego i drugiego.
Wciąż ukazują się nowe zespoły oddające hołd najlepszej erze w muzyce rockowej, która wydawałoby się, że już na zawsze przeminęła. Powoli granie muzyki „retro” staje się bardziej popularne i co krok mamy na to nowe dowody. Czekamy w takim razie na kolejne dokonania zespołu The Flying Eyes, który w nowym roku ma wydać swój nowy album. 
Ula Nieścioruk

Koncerty: Rodrigo y Gabriela

Stodoła, Warszawa, 7.11.2012


To był dość zimny listopadowy wieczór. Kolejka ludzi przed warszawską Stodołą zapowiadała złowieszczo długi czas oczekiwania na wejście do środka. Szczęśliwie przytomna obsługa nie dała nam zamarznąć przed wejściem i już po kilku minutach stałem w kolejce do szatni.
Wiadomość o koncercie Rodrigo Y Gabrieli wyjątkowo mnie ucieszyła. Sam poznałem zespół jakiś czas temu dzięki Wojciechowi Mannowi, pierwszy raz słysząc ich o nieprzyzwoicie wczesnej porze podczas jednej z jego audycji. Było to ich wykonanie Stairway To Heaven. Nie wierzyłem, że taki utwór ktoś może zagrać tak fantastycznie i to na dwóch klasycznych gitarach! W jeszcze większym szoku byłem usłyszawszy cały album zatytułowany po prostu Rodrigo Y Garbiela. Duet zaczynał karierę w trashmetalowym zespole Tierra Ácida. Nie dziwi więc to, że muzycy zgodnie przyznają się do inspiracji takimi zespołami jak Megadeth, Slayer czy Metallica. Na wspomnianym albumie znalazł się nawet instrumentalny cover utworu Metalliki – Orion.
Warszawska publiczność niestety nie usłyszała żadnego z wspomnianych coverów. Koncert z jednym wyjątkiem składał się z kompozycji własnych zespołu czego już w pewnym momencie nie żałowałem. I tak usłyszeliśmy między innymi Diablo Rojo z drugiej płyty, 11:11 oraz Savitri z albumu pod tytułem 11:11, kilka nowych utworów, które nie otrzymały jeszcze tytułu (albo Gabriela ich nie pamiętała), by zamknąć występ Battery Metalliki oraz swoim największym przebojem – Tamacun.
Poza ogromnym kunsztem muzycznym duet ujął mnie naturalnością na scenie. Dało się odnieść wrażenie, że obydwoje muzycy mają tyle do przekazania ze sceny, że w trakcie ich wypowiedzi publiczność zaczynała się niecierpliwić w oczekiwaniu na następne utwory. Ale był to niezwykły smaczek, zważywszy, że angielskim Gabriela nie włada tak biegle, jak swoim rodzimym językiem.
Tym, którzy nie mieli okazji zjawić się w Stodole 07.11.2012 roku serdecznie współczuję, przegapili kawał dobrej muzyki, którą ponownie, przypuszczam w Polsce usłyszymy nieprędko. Żeby naprawić tę stratę polecam ostatni album grupy – Area 52, wydany w roku 2012.
Ponieważ to pierwszy numer Rock Bottom po długiej przerwie i właśnie rozpoczął się rok 2013, wszystkim naszym czytelnikom życzę wielu interesujących muzycznych odkryć oraz wszystkiego najlepszego!
Michał Piotrowski

Płyty: Uncle Acid & The Deadbeats

BLOOD LUST


Jak sprawić, by słowa wypowiadane po wielokroć tym razem niosły za sobą wyjątkowość i świeżość? Jak sprawić, by ente „naj” brzmiało tym razem NAJdobitniej?  W jaki sposób oddać należny hołd Wujkowi Kwasowi?
Uncle Acid & the deadbeats to trio, o którym niewiele wiadomo. Tworzą je Uncle Acid (wokal/ gitara/melotron/syntezatory), Red (perkusja) oraz Kat (bas). Red i Kat to przedstawicielki płci żeńskiej. Wujek Kwas spotkał je podczas górskiej wspinaczki. Postanowili dać wyraz swojemu narkotycznemu postrzeganiu świata za pomocą muzyki. I to jakiej muzyki! Tworzą w popularnym dość gatunku – psychodeliczno-garażowym horror-rocku. Inspirują się starymi horrorami i ideą kontroli umysłu. W zeszłym roku wydali niewielki nakład płyty Blood Lust, która spotkała się z tak wielkim pożądaniem ludzkości, że w tym roku trzeba było dokonać jej reedycji.
Muzyka zawarta na tym krążku aż kipi od Black Sabbath. Przesterowane gitary, ciężkie riffy, połamane tempo, wokalista, który zapewne sprzedał się diabłu… Po prostu uczta dla uszu! Do tego dochodzą teksty o mordowaniu i okultyzmie. Czego chcieć więcej? Osiem kompozycji i jeden bonus. Co ważne, grupa nie zamyka się jedynie w ciężkich brzmieniach. Wspomniany bonus jest trochę hipnotyzującą balladą, graną na gitarze akustycznej. W tle słychać tam ćwierkające ptaki. Niektóre riffy do złudzenia przypominają te kładące podwaliny pod heavy metal, których twórcą jest wielki Tony Iommi. W Withere Hand Of Evil słychać motyw zaczerpnięty z genialnego Symptom Of The Universe.  W I’m Here To Kill You bas brzmi dokładnie jak ten Geezera Butlera. Do mojego wyobrażenia o Uncle Acid & the deadbeats chyba najlepiej pasuje ich własny tekst: „I began my ritual of sin | Excorcising demons within | Casting spells of yearning and desire | We breathe in black smoke of Satan’s fire”.
Zapomniałem dodać, że Blood Lust zostało nagrane na starym magnetofonie (podczas jednej sesji), a sam zespół pochodzi z Hell w Cambrdgeshire. Nieźle! Podobno w kwietniu możemy spodziewać się premierowej płyty od Black Sabbath (pierwszej studyjnej z Ozzym od roku 1979). Ja od razu będę ją porównywał z tym właśnie krążkiem. I nie ukrywam , że starym wyjadaczom będzie bardzo ciężko przebić to trio. 
Sebastian Żwan

Płyty: Graveyard

LIGHTS OUT


Przez ostatnich parę lat, Szwecję dało się na nowo poznać ze strony muzycznej. Powstaje wiele nowych zespołów, nie tylko rockowych, które robią coraz większą karierę zagraniczną. Daje to nadzieję dla kierunku rozwoju muzyki na następne lata. Jednym z najlepszych przykładów jest zespół Graveyard, który już od końca 2006 roku tworzy muzykę przypominającą surowy rock z lat siedemdziesiątych. W 2012 doczekaliśmy się trzeciego albumu w dorobku zespołu. Po świetnym Hisingen Blues, ciężko jednak stworzyć album na równie wysokim poziomie. Mimo to, zapadające w pamięci riffy gitarowe i ciągle zaskakujące chwyty na bębnach robią swoje.
Z płytą Lights Out nie była to moja miłość od pierwszego słuchania. Wydawała się zbyt jednolita i monotonna. Każde kolejne odsłuchanie różnicuje utwory, które stają się bardziej wyraziste. Zaczyna się od stopniowo narastającego wycia syren, które sporadycznie można wychwycić w energicznym An Industry Of Murder. Tematyka jest jak najbardziej pesymistyczna, charakterystyczna dla całego albumu. Zespół buntuje się przeciwko istniejącej sytuacji politycznej, z którą nie może się pogodzić. Następnie przechodzimy do pięknego Slow Motion Countdown, które daje oddech od następnych, cięższych kawałków. Jest to pewna analogia do No Good, Mr. Holden z Hisingen Blues spełniającego podobną rolę w poprzednim krążku. Jeden  z najlepszych utworów na płycie, pokazuje szczególnie zadziwiający, bardziej zróżnicowany głos wokalisty. Od razu przechodzimy do szybkiego i mrocznego Seven Seven, opowiadającego o tym, co nas ciągnie w dół. Podobnie jak The Suits, The Law & The Uniforms sprzeciwiającego się biurokracji, oba udowadniają, że zespół nie stracił tej rockowej iskry znanej nam z starszych utworów.  Kolejny utwór to drugi singiel z albumu, czyli Endless Nights, który doskonale utrzymuje klimat poprzedniego - Hisingen Blues - z błyskawicznie wpadającą w ucho gitarą i mrocznym klimatem.
Podobnie jak na drugim krążku, szósty utwór znacznie odbiega od pozostałych, pozwalając słuchaczowi „odpocząć” przy spokojniejszych nutach. Hard Times Lovin’ pokazuje zespół z delikatniejszej perspektywy, poruszając tematykę miłosną. Jednak nie na długo zostajemy w tych nostalgicznych klimatach, gdyż nagle słyszymy Goliath, pierwszy singiel z Lights Out. Jest to typowy utwór Graveyard, który doskonale przedstawia charakter zespołu. Jednak dwa ostatnie utwory prezentują to, jak zespół się rozwinął. Pesymistyczne Fool In The End i ostatni 20/20 są bardziej melodyjne i łagodne, nie zaniedbują jednak ostrego, surowego brzmienia, który stał się już znakiem rozpoznawczym Graveyard.
Lights Out stanowczo utrzymany jest w tej samej konwencji, co poprzednie albumy, jednak jego granice zostały znacznie poszerzone. Odzwierciedla złe nastawienie do panującej sytuacji na świecie, z którą nie jesteśmy w stanie sobie poradzić i się z nią pogodzić. Album łączy w sobie najcięższe utwory jakie zespół stworzył jak i najłagodniejsze i najspokojniejsze. Udowodnił w ten sposób swoją wszechstronność i dojrzałość. Warto poświęcić chwilę i oddać się w wir hipnotyzujących i mrocznych nut tego świetnego krążka.
Ula Nieścioruk

Płyty: Led Zeppelin

CELEBRATION DAY


Żaden zespół w historii rocka nie szanował swej legendy tak jak Led Zeppelin. Żadna grupa nie czuła tak wielkiej pokory przed swoją sławą, jak Led Zeppelin. Dziewięć albumów studyjnych, jeden z sesji dla BBC. The Song Remains The Same oraz How The West Was Won. Rozpad grupy po śmierci oryginalnego perkusisty. Zaledwie dwa koncerty po rozpadzie:  pierwszy - w 1985 roku na Live Aid (za perkusją zasiadł m.in. Phil Collins), drugi - na czterdziestolecie Atlantic Records w 1988 (za perkusja zasiadł Jason Bonham). Panowie wykonali jeszcze razem parę numerów na weselu Jasona Bonhama. Kiepski projekt Plant/Page. Koniec! Aż do roku 2007. W hołdzie zmarłemu Ahmedowi Ertegunowi grupa zagrała jeden koncert w londyńskiej hali O2 10 grudnia (za perkusją znów zasiadł Jason Bonham). W loterii biletowej wzięło udział 20 milionów chętnych. Występ zobaczyło jedynie 18 tysięcy fanów.
John Paul Jones stwierdził, że pięć lat dla Led Zeppelin to jest jak pięć minut. Po pięciu „minutach” od tamtego wieczoru doczekaliśmy się wydawnictwa prezentującego to, co działo się wtedy w Londynie. Na dwie godziny i cztery minuty stał się on stolicą wszechświata… Celebration Day wydano w formie CD, DVD oraz Blue-Ray (oraz we wszelkich możliwych konfiguracjach tych nośników). Piękna rzecz… Szesnaście utworów, wśród których kilka niespodzianek. Występ wyjątkowo rozpoczęło Good Times Bad Times, pierwszy raz w wersji live pojawiło się For Your Life, usłyszeliśmy rzadko grane w przeszłości Ramble On (częściej to Robert Plant forsował ten utwór podczas swoich solowych występów), a w No Quarter Jones zagrał nieco inaczej… Do tego jeszcze Black Dog, przejmujące Since I’ve Been Loving You, Dazed And Confused, w którym Page wydobywa za pomocą smyczka najbardziej diabelskie dźwięki ze swojej gitary. Nie mogło zabraknąć Stairway To Heaven (choć Robert Plant wyjątkowo nie przepada za tym utworem), po którym wokalista zwrócił się ku niebu ze słowami: „Ahmed, we did it!”. Na zakończenie właściwego setu – oczywiście Kashmir. Tego tantrycznego majstersztyku mogę słuchać bez końca… Na bisy poszło Whole Lotta Love i symboliczne Rock And Roll. Led Zeppelin zeszło ze sceny. Tym razem chyba już na zawsze…
Wbrew tytułowi, podczas tego koncertu nie zagrano Celebration Day (wersja live jest dostępna na The Song Remains The Same). Występ wyreżyserował Dick Carruthers. Dźwiękowcy odwalili kawał świetnej roboty, bo na tych płytach nie słychać wielu defektów w głosie Planta, a te niestety wystąpiły. Sam zainteresowany nie ukrywa tego i przyznaje, że w samym Kashmir dwukrotnie załamał mu się głos. Jego rzeczywistą formę da się zauważyć na bonusie do wersji DVD. Zamieszczono tam film z próby z 6 grudnia 2007 z Shepperton. Mimo wielkich nadziei, Led Zeppelin nie wyruszyło w światowe tournée ani nie weszło do studia, aby nagrać kolejną płytę. Muzycy zaakceptowali nieuchronny upływ czasu i rozeszli się. Nie zostali nawet na zorganizowanym po występie afterparty (ponoć było to najlepsze afterparty w historii przemysłu muzycznego). Robert Plant wyznał niedawno, że po show w O2 pojechał na kebab. Z pokorą przyznaje, że czas Led Zeppelin po prostu minął, a on sam nie czuje się na siłach wracać do przeszłości. Poza tym, obecnie jego zainteresowania muzyczne dalece odbiegają od stylistyki rodzimej grupy.
Jeśli chodzi o Bonhama juniora, to sprawdził się pierwszorzędnie. Od jakiegoś czasu (za sprawą Black Country Communion i występów z Paulem Rodgersem) uważam go za godnego noszenia nazwiska swojego wielkiego ojca. Nie wyobrażam sobie, aby na tym koncercie ktoś mógł bębnić lepiej od niego. Z drugiej strony, cieszę się, że nie zdecydowano się na zamieszczenie w secie numeru Moby Dick… W rozmowie z magazynem „Mojo” Bonham przyznał, że wyluzował się dopiero po czwartym utworze.
Uwielbiam Led Zeppelin! Kto ich nie lubi? Uwielbiam też to, że ci muzycy nie odcinają kuponów od swojej sławy. Nie jeżdżą co roku w trasę koncertową grając „the best of”. Plant nie próbuje iść w ślady Iana Gillana i Deep Purple, których zupełny brak pokory dla swoich obecnych możliwość przyprawia mnie o mdłości za każdym razem, gdy wybieram się na ich koncert. Dzięki temu, że Led Zeppelin nie zasypują fanów kolejnymi składankami albo archiwalnymi koncertami, każdy najmniejszy news z ich „obozu” jest przez świat celebrowany. Tak też stało się z Celebration Day. Dowodem na to niech będzie choćby fakt, że w dniu premiery tego albumu nawet na fasadzie Pałacu Kultury w Warszawie pojawił się nieśmiertelny zeppelin.
Sebastian Żwan

Płyty: Aerosmith

MUSIC FROM ANOTHER DIMENSION


Po ponad dekadzie od wydania ostatniego albumu z autorskim materiałem, światło dzienne ujrzał długo oczekiwany Music From Another Dimension. Aerosmith w klasycznym składzie (Steven Tyler, Joe Perry, Tom Hamilton, Joey Kramer i Brad Whitford) serwują nam solidną, bo ponad godzinną (!) dawkę swoistego ostrego grania.
Materiał otwiera wypowiedziany głosem niczym z horrorów z lat 50. ubiegłego wieku wstęp, informujący słuchacza o przejęciu władzy nad naszą świadomością i przeniesieniu nas w inny wymiar percepcji na czas słuchania krążka. Ten sam głos zamknie prezentowaną zawartość, przywracając nam władzę nad umysłem. Tymczasem, wracając do muzycznej oferty Aerosmith, muszę powiedzieć, że potrzebowałam nieco czasu, by przekonać się do nowych utworów, jednak po parokrotnym przesłuchaniu płyty, śmiało mogę stwierdzić, że po dziesięciu latach czekania Aerosmith zaoferowali bardzo ciekawe kompozycje.
Music From Another Dimension przedstawia schemat szybki numer-ballada-szybki numer. Otwiera go wciągający Luv XXX z charakterystycznymi dla zespołu harmoniami między gitarą a wokalem. Po tym wstępie chłopaki muszą się nieco rozkręcić, gdyż dopiero czwarty utwór na liście, Tell Me, przykuwa znowu uwagę. Po tej balladzie następuje równie ciekawe Out Go The Lights, które płynnie przechodzi w Legendary Child. W połowie albumu dochodzimy chyba do najlepszego momentu krążka, jakim jest drugi singiel albumu, czyli What Could Have Been Love. Jest to kolejna z sześciu ballad na tej płycie. Swoją drogą, trzeba przyznać, że ten mało kojarzący się z porządnym rock and rollem rodzaj utworów, najlepiej wychodzi muzykom z Aerosmith. Inną ich specjalnością są mocne i rytmiczne kawałki wzbogacone głosem Tylera i wokalami wspomagającymi. Takim kawałkiem jest między innymi następny, Street Jesus, jak również Lover Alot, który był pierwszym singlem albumu. Po nim następuje powolny We All Fall Down, wpadający w ucho choć przeciętny utwór, czego nie można powiedzieć o wcześniejszym Can’t Stop Lovin’ You (śpiewany w duecie z Carrie Underwood), czy późniejszym Closer. Zbliżając się ku końcowi obcowania z muzyką z innego wymiaru, dochodzimy do mało interesującego Freedom Fighter, który, podobnie jak Oh Yeah czy Beautiful z początku albumu, nie zachwyca. Natomiast sam koniec albumu zaskakuje nas paroma nietypowymi dla grupy rozwiązaniami - Something otwiera gra na Hammondach, a rewelacyjny Another Last Goodbye wykonany jest za pomocą jedynie akustycznych instrumentów.
Krążek broni się swoim materiałem, chociaż zespół o takiej renomie jak Aerosmith stać na więcej. Music From Another Dimension nie jest lepszy od poprzedniego albumu.  Mimo wszystko, warto zwrócić na niego uwagę ze względu na parę perełek i mieć nadzieję, że w ramach promocyjnej trasy koncertowej zespół wystąpi w pobliżu Polski.
Ewa Nieścioruk

Płyty: The Who

LIVE AT HULL


[UWAGA! Jeśli, Drogi Czytelniku, nie masz tolerancji dla odautorskiej ponadprzeciętnej podniety związanej z samą nazwą zespołu The Who, a co dopiero z każdą nutą, jaką ta nazwa ze sobą niesie, to oszczędź swój czas i nie wczytuj się w poniższą recenzję.]
14 lutego 1970 roku odbył się koncert, którego zapis w postaci płyty analogowej (a także kompaktowej) do dziś uchodzi za jeden z najlepszych albumów live w historii muzyki rockowej. Oczywiście, chodzi o występ zespołu The Who na Uniwersytecie w Leeds (płyta nosi tytuł Live At Leeds). Dzień później grupa wystąpiła w Hull. Oba koncerty były dość rozbudowane, bo składały się – w pierwszej części – z wyselekcjonowanych największych hitów, a w drugiej – z rock-opery Tommy, która, nagrana rok wcześniej, przyniosła The Who światowe uznanie.
Zapisem koncertu z Hull City Hall możemy cieszyć się dopiero od niedawna. Po raz pierwszy zamieszczono go jako dodatek do reedycji Live At Leeds, wydanej z okazji czterdziestej rocznicy koncertu. Jako samodzielne wydawnictwo Live At Hull jest dostępne od kilku dni (premiera miała miejsce 20 listopada tego roku). Lista utworów jest bliźniaczo podobna do tej z show z dnia poprzedniego. Pierwsza płyta to swoisty „the best of” (oczywiście, do roku 1970), a druga to Tommy w wersji live. Maximum R’n’B! Genialne rozbudowane partie gitarowe Pete’a Townshenda, najlepsza na świecie gra na perkusji Keitha Moona i powalająca skala głosu Rogera Daltreya. Tak w skrócie można podsumować ten materiał. Co z basem? Otóż, tu właśnie leży przyczyna niewydania tego materiału w epoce. Podczas pierwszych sześciu nagrań mikrofony nie rejestrowały partii basu Johna Entwistle’a. Udało się to „naprawić” uzupełniając utwory liniami basu z… Live At Leeds! Oczywiście, są one bezbłędne.
Występ otwiera Heaven And Hell, którego nie sposób znaleźć na studyjnych płytach grupy, gdyż pochodzi z solowej twórczości Johna Entwistle’a. Potem są I Can’t Explain, Fortune Teller, Tattoo. Następnie słyszymy najlepsze możliwe wykonanie Young Man Blues. Do dziś wersja The Who tego utworu nie ma sobie równych. Po kilku kolejnych szlagierach bandu zatrzymajmy się na Summertime Blues. To chyba najszybsza wersja tego kawałka. Nie jest tak narkotyczna jak wykonanie Blue Cheer, ale po prostu nie da się jej nie lubić. Na zakończenie tej części dostajemy prawie szesnastominutowe My Generation (z wplecionymi wersami „See me! Feel me! Touch me! Heal Me!”). W odróżnieniu od Live At Leeds, tu poszczególne kawałki są odrobinę dłuższe, przez co w secie zabrakło miejsca na Magic Bus. Drugi krążek to klasa sama w sobie. Każdy, kto zna rock-operę Tommy, wie, czego się spodziewać po tej części. Jej zakończenie w postaci We’re Not Gonna Take It zawsze doskonale się sprawdza na koncertach The Who. Kapela wykorzystała je nawet podczas występu z okazji zamknięcia Igrzysk Olimpijskich w Londynie.

Koncertowo The Who nigdy nie miało sobie równych. Materiał na Live At Hull nie jest niczym szczególnie zaskakującym, jeśli zna się na pamięć Live At Leeds. Jednak, dla prawdziwych fanów grupy od razu stanie się pozycją nieocenioną i kolejnym już dowodem na świetność The Who.
Sebastian Żwan

Płyty: Gary Moore


BLUES FOR JIMI

Ciekawe ile jeszcze wydawnictw sygnowanych nazwiskiem Gary’ego Moore’a można się spodziewać. Najnowsze z nich to zapis koncertu z londyńskiego Hippodrome’u z 25.10.2007 roku. Koncertu nie byle jakiego, bo w stu procentach oddającego hołd Hendrixowi. Występ miał miejsce czterdzieści lat po słynnym festiwalu w Monterey, który spopularyzował muzykę The Jimi Hendrix Experience w całych Stanach Zjednoczonych. Dodatkowo tego wieczoru pięć lat temu na scenie pojawili się Mitch Mitchell (perkusja)i Billy Cox (bas) – ten pierwszy z oryginalnego składu The Jimi Hendrix Experience, drugi – z Band Of Gypsys. Dziś brzmi to jak kronika historyczna, gdyż Mitch Mitchell nie żyje już od czterech lat, a sam Gary Moore odszedł w lutym 2011 roku. Tym bardziej album ten powinien być znany jak najszerszej publiczności.
Wydawać by się mogło, że Gary Moore nie jest właściwą osobą do uczczenia pamięci Jimiego. Gitarzysta nie był ulubieńcem wszystkich fanów blues-rocka. Niektórzy uważali go za mocno przereklamowanego i nieco zarozumiałego. Pozostawmy jego autorską działalność artystyczną do oceny przy innej okazji. Tymczasem podczas tego koncertu jego gra okazała się być idealnym odzwierciedleniem gitary Hendrixa. Dużo przesterów i improwizacji. Jego interpretacja dobrze znanych utworów była bardzo bliska tej, którą za każdym razem odkrywam słuchając krążków Jimiego. A wśród tych właśnie utworów znalazły się takie klasyki, jak Purple Haze, Manic Depression, Foxey Lady, Angel, Fire, Hey Joe czy też Voodoo Child. Elektryzująca gitara fantastycznie współgra z rewelacyjną sekcją rytmiczną. Zastrzeżenia mam jedynie co do wokalu. Nie do jego jakości, bo tej nie można zbyt wiele zarzucić. Chodzi mi o jego barwę. Głos Moore’a nie do końca pasuje mi do numerów Hendrixa. O wiele lepiej sprawdza się w nich choćby Paul Rodgers, którego koncertowy album The Jimi Hendrix Set do dziś regularnie gości w moim odtwarzaczu. Na szczęście w muzyce Hendrixa znaczenie wokalizy pozostaje daleko w tyle za dźwiękami gitary.
No cóż… W pewnym sensie Blues For Jimi pozostanie świadectwem wirtuozerii nie jednego, a dwóch wielkich gitarzystów, których nie ma już wśród nas, a których twórczość stanowiła w swoich czasach kamienie milowe dla rozwoju rocka. 
Sebastian Żwan