środa, 19 października 2011

Rozmowa z Davidem Surkampem

Album Pampered Menial grupy Pavlov’s Dog do dziś uważany jest za kamień milowy rocka progresywnego, a sam zespół z najlepszą progresywna kapelę ze Stanów.  Lider zespołu, jego główny kompozytor i wokalista o niezywkle oryginalnym głosie opowiada o muzyce, nowych wydawnictwach i planach koncertowych. Przed Wami David Surkamp.


Definiuje się Was jako zespół progresywny albo cosmic rockowy. Osobiście wolę określenie progresywny. Które Ty uważasz za właściwe?

Myślę, że rock progresywny w zupełności wystarcza. Mam głównie akustyczne doświadczenia... Gitara, mandolina, pianino... Zaczynałem w bardzo młodym wieku. Na pierwszym instrumencie grałem mając trzy lata. Jak wszyscy w szkole zacżąłem słuchać Beatlesów. No, a później każdy chciał mieć Fendera...

Właśnie, a poza Beatlesami, kto był Twoim idolem?

Zdecydowanie King Crimson. Pierwszy album King Crimson był dla mnie objawieniem. Robert Wyatt także był dla mnie ważny. Neil Young... Zawsze lubiłem gościa.

W którym momencie zdecydowałeś się zostać muzykiem?

Nie wiem, czy w ogóle miałem jakiś wybór (śmiech). To się po prostu stało. Od zawsze pisałem piosenki. Mój dom po dziś dzień jest zagracony instrumentami. Pięćdziesiąt gitar, mandoliny, pianino... To wszystko wciąż w nim jest. Tworzenie muzyki jest dla mnie i Sary częścią życia codziennego.

Jesteście moimi ulubieńcami z wielu powodów. Jednym z nich jest fakt, że jesteście ze Stanów. Wielka Brytania ma mnóstwo świetnych znanych zespołów progresywnych. Te ze Stanów Zjednoczonych nie są tak popularne w Europie.

Racja. Zawsze byłem świadom poważnego progresywnego rynku brytyjskiego. W Stanach właściwie nie było zespołów progresywnych. Kiedy zaczynaliśmy, rynek amerykański nastawiony był na nieco plastikowe zespoły. Nie chcę nikogo urazić, ale Styx i Boston nigdy mi nie pasowały.

Chodzi mi o to, że, kiedy pierwszy raz słuchałem Pampered Menial, pomyślałem sobie, że to muszą być Brytyjczycy... Czy w obecnym wcieleniu Pavlov’s Dog pozostajesz jeddynym oryginalnym członkiem?

Mike Safron rownież jest w składzie.

A projekt Pavlov’s Dog 2000?

To był jego błąd sprzed dwudzistu lat. Mike postanowił zostać piosenkarzem. Najwidoczniej chciał ruszyć w trasę i zrbić z siebie głupca. Mike w rzeczywistości nie potrafi śpiewać.

Zatem zobaczymy go podczas jesiennej trasy?

Jasne. Będzie bębnił.

Opowiedz mi coś o obecnym składzie.

To jest zdecydowanie najlepszy zespół, z jakim pracowałem. Jeśli chcesz być w Pavlov’s Dog, musisz być ambitnym i profesjonalnym muzykiem. Tu nie chodzi o bycie gwiazdą rocka. Trzeba umieć improwizować. Ważne jest, aby rozumieć i uzupełniać się nawzajem. Mentalnie i muzycznie. Trochę jak we wczesnym King Crimson. Obecny skład jest nieco jazzowy. Nasz pianista dwa lata temu grał w Polsce. Wszyscy znaliśmy się już wcześniej, więc nasze zejście się było czymś naturalnym. Granie sprawia nam ogromną przyjemność.

Wasz ostatni studyjny album – ECHO &BOO – jest nieco lżejszy od Waszych ponadczasowych dzieł. Dlaczego?

Jestem bardziej dojrzały niż tamten małolat (śmiech). Chciałem, aby każdy album był spójny i tak jakoś wyszło. Jest kilka piosenek, których po prostunie mogłem na nim umieścić. Są zdecydowanie cięższe od reszty. Jedna z nich to Walking On Mars. Pojawi się na następnym albumie i podczas występów live. To świetna piosenka. Niestety, nie pasowała. Lubię, kiedy każdy utwór współgra z całym krążkiem. ECHO & BOOjest bardzo liryczne.

W 2007 roku wydałeś solowy album – Dancing On The Edge Of A Teacup. Dlaczego zdecydowałeś się na twórczość solową?

Namówił mnie któryś ze znajomych. Wszystkie te pioesnki już dawno były gotowe. Zawsze mam jakieś piosenki, z którymi nie wiem, co zrobić. Solowa płyta była dla mnie dobrym ćwiczeniem. To dobry album.

Wiele Twoich piosenek jest o miłości. Skąd czerpiesz inspiracje?

Od wielkich romantyków. Shelley, Byron... Słucham Chopina. Uwielbiam romatyczne klimaty. Także dzieci są źródłem pomysłów.

Słuchanie Twojej muzyki ma coś wspolnego z czytaniem poezji... 

Mając tak piękną żonę – Sarę – jestem w stanie pisać romanse (śmiech). Ona inspiruje mnie codziennie.


Wracając do Pavlov’s Dog, dlaczego wydaliście swój trzeci album – Has Anyone Here Seen Siegfried – po tylu latach od nagrania i po tylu wydanych bootlegach?

Chyba zainspirował mnie Frank Zappa. Frank „bootlegował bootlegujących“. Na początku nie chciałem tego wydawać. Ten album nie jest czymś, z czego naprawdę mogę być dumny. Po jego nagraniu byłem bardzo rozczarowany. Pavlov’s Dog było wtedy w rozsypce, a musieliśmy dopełnić zobowiąznaia kontraktowe. Po latach trafiłem do jakiegoś sklepu płytowego w Atenach. Znalazłem tam bootlegi. Posłuchałem tego i produkcja okazała się beznadziejna. Poieprzyć to! Zrobię to tak jak być powinno.

Widziałem zapisy wideo z Twoejej poprzedniej trasy. Twój głos jest w stu procentach taki sam jak na Pampered Menial. Czy ćwiczysz swój wokal?

Nie, w ogóle. Mam głos taki jaki mam. Zawsze było dla mnie ważnie, że ludzie go rozpoznają.

Podejrzewam, że jesteś znudzony porównaniami do Geddy’ego Lee...

Prawdę mówiąc, nigdy tego nie słyszałem. Ale rozumiem. Ludzie lubią porównania.

Wasz pierwszy i jedyny do tej pory album live został wydany po 36 latach historii Pavlov’s Dog. Dlaczego musieliśmy czekać tak długo?

Robiłem mnóstwo rzeczy poza muzyką. Przez dwanaście lat pracowałem dla gazety. Podążałem swoją własną ścieżką i jestem z tego zadowolony. Od jakiegoś czasu znów gram, koncertuję no i wydaję albumy.

Kiedy możemy spodziewać się kolejnej płyty?

Nie wiem. Mam dużo pomysłów, trochę piosenek... Pewnie następnytm krokiem będą nagrania.

To będzie album Pavlov’s Dog, Twój czy Twój i Sary?

Na pewno po trochu wszystkiego. W pierwszej kolejności jednak Pavlov’s Dog.

Które piosenki najbardziej lubisz spośród koncertowej setlisty?

To trudne... Za każdym razem jest inaczej. Zawsze lubię grać Subway Sue. To była moja pierwsza piosenka, którą grały radiostacje. Lubię Angels Twilight Jump. Lubię solówki i gitarowe improwizacje. Zawsze jest inaczej...

W Polsce najbardziej znana jest Julia...

Oczywiście (śmiech).

Nie znudziła Ci się jeszcze?

Ani trochę. Mam prawdziwe szczęście. Stworzyłem świetną piosenkę i nie chce mi wymiotować na myśl o niej. Kocham Julię. To piękny utwór i zawsze z dumą go śpiewam. Pamiętam jak dwadzieścia pięć lat temu poleciałem do Australii. Z lotniska w Sydney jechałem taksówką. Kierowca zauważył na mojej gitarze naklejkę zespołu i zaczął śpiewać Julię próbują naśladować mój głos. Zacząłem się śmiać, ale to było poruszające.

Wiem, że na jesieni będziesz w trasie. Wiem też, że być może zawitasz do Polski. Byłeś już tu wcześniej?

Nie. Bardzo bym chciał zagrać w Polsce i nie wiem, dlaczego jeszcze do tego nie doszło.

Co jest dla Ciebie w życiu najważniejsze?

Zdecydowanie moja rodzina.

Dziękuję za rozmowę.

Ciao.
 Rozmawiał Sebastian Żwan

Summertime


Wróćmy myślami do lata… Ci co mogą odpoczywają od obowiązków – jak beztrosko ten czas mija! Jakbym była wielką poetką, to bym teraz napisała wspaniały wiersz chwalący tą porę roku. Nie zrobię tego, ale za to przedstawię piosenkę, która zrobiła to za mnie.
Summertime i życie staje się łatwiejsze. Takimi słowami zaczyna się utwór, który powstał w 1935 roku. Ryb jest pełno w jeziorze, bawełna bujnie rośnie. Opis ten najwyraźniej przenosi nas w okolice południowych Stanów Zjednoczonych. To właśnie tam odgrywa się akcja powieści Porgy autorstwa DuBose Heyward wydanej w 1925 roku. Głównym bohaterem jest czarny żebrak-kaleka mieszkający w slumsach Charlestona w Karolinie Południowej. Powieść ukazuje jego losy i innych Afroamerykaninów w połowie lat 20. XX wieku.
W 1927 roku Porgy ukazał się w formie przedstawienia na Broadwayu, natomiast w 1935 roku ujrzał światło dzienne pod rozwiniętą nazwą Porgy and Bess i już jako opera. To tu słyszymy po raz pierwszy nasze Summertime, które jest wykonywane w trakcie spektaklu cztery razy, najczęściej jako kołysanka. Opera zyskała na sławie w 1959 roku kiedy to została sfilmowana. Do dziś cieszy się uznaniem, chociaż z czasem zaczęła wzbudzać coraz to większe kontrowersje na tle rasistowskim (zważywszy na czas powstania powieści nie ma co się dziwić podejściu białego pisarza do tych spraw).

Nasz utwór (jak zresztą wszystkie z opery) został stworzony przy współpracy George’a Gershwina (muzyka) i Irę Gershwin wraz z samym Heywardem (rzecz jasna tekst). Jak on brzmi? Na operach się raczej nie znam, ale powiem tyle: wykonane jest mocnym i wysokim damskim wokalem, który (według mnie) jest dla opery typowy. Tempo jest wolne, a melodia różni się nieco od tej znanej mi pierwotnie z Summertime Joplin. Ta kompozycja nie jest zła, ale nie pasuje mi do klimatu filmu – chyba za bardzo siedzi we mnie archetyp południowoamerykańskiego bluesa.
Summertime zostało powielone przez niezliczoną liczbę artystów (ponoć było ich ponad 2000!). Pierwszą znajdującą się na tej liście była Billie Holiday w 1936 roku. Ta wokalistka jazzowa przyspieszyła tempo utworu i szczęśliwie porzuciła konwencję operową na rzecz swojego pięknego głosu. Ogólnie rzecz biorąc to większość coverów wykonanych zostało w stylistyce jazzowej. Kompozycji nie mogli się oprzeć między innymi Ella Fitzgerald, Louis Armstrong, czy Nina Simone. Do grupy sław wykonujących kawałek należą również Frank Sinatra, John Coltrane i Sidney Bechet.
Przenieśmy się teraz w czasy lat 60., kiedy to muzyka stawała się coraz bardziej różnorodna. W tej dekadzie powstało wiele wersji Summertime i prawie każda jest warta wspomnienia. Zacznijmy więc od mojego faworyta, najbardziej znanego wariantu piosenki, pani Janis Joplin. Joplin brak urody nadrabiała swoim zaangażowaniem scenicznym, przelewając swoje emocje do mikrofonu przez niesamowity wokal. Każde jej wykonanie, czy to studyjne, czy to koncertowe, jest wyjątkowe i szczere. Co tu dużo mówić, Summertime Janis Joplin jest po prostu piękne. Jeszcze inny tragiczny wokalista ery hippisowskiej wykonywał ten utwór. Wersja Jima Morrisona z The Doors, prezentowana często podczas koncertów, może nie jest tak wspaniała co ta pani Joplin, jednak jest równie interesująca, bowiem jest grana w stylu charakterystycznym dla tego zespołu.
Zaczęłam od schyłku dekady dzieci kwiatów, teraz cofnijmy się parę lat wstecz. Cóż jeszcze wydało to dziesięciolecie? Chociażby kawałek grupy The Zombies z 1965 roku, bardzo czysto zagrany (albo raczej zaśpiewany – dominuje tu wokal), przyjemnie się go słucha. Albo wersja Billy’ego Stewarta z 1966 roku. To wykonanie polecam, jest jednym z nielicznych przy którym chce się wstać i tańczyć! A co powiecie na kawałek w stylu rockabilly zespołu Gene Vincent & The Bluecats? Również warte przesłuchania!

Tradycyjnie i naszym współczesnym czasom nie brak interpretacji Summertime. Występują one w jeszcze bardziej różnorodnych stylach, jak energiczny kawałek reggae grupy Sublime, czy spokojniejszy zespołu Morcheeba. Nie będę jednak komentowała wysileń tych artystów. Wolę Janis.
Zarejestrowano około 2600 różnych wykonań Summertime. Mimo, że kompozycja cieszyła się większą popularnością w pierwszej połowie poprzedniego wieku niż w dzisiejszych czasach, to ciekawa jestem czy osiągnie liczbę 4000 tysięcy wariacji? A może okrągłe 5000?
Ewa Nieścioruk

Jak nas psuje sława


Mieli długie włosy, wąsy, ciągle papierosa w ustach i zarabiali rocznie 500 dolarów, tak kiedyś wyglądało Kings Of Leon. Większość osób słyszała coś o tym zespole, jednak wiele ludzi żyje w świadomości, że Only By One było pierwszą płytą braci Followillów i są w błędzie. W 2003 roku, pojawił się ich debiutancki album Young And Manhood i został okrzyknięty najlepszą płytą southernową rocku. Hektolitry whisky, granie w małych klubach i ciągłe życie na walizkach, co nam pokazuje teledysk do piosenki Red Morning Light, sprawiało że grupa była po prostu esencją rocka. Album został bardzo dobrze przyjęty, osiągnął trzecie miejsce na listach brytyjskich i zdobył potrójną platynę w Australii. Jak sami przyznają w wywiadach starają się nagrywać swoje kawałki za pierwszym podejściem, max do trzech, czyli tak jak robiły to zespoły rockowe z lat 70. Niestety stare, dobre Kings Of Leon pękło w roku 2009, kiedy zdominowali listy przebojów kawałkiem Sex On Fire. Ich fanów można podzielić teraz na trzy grupy: tych którzy znają tylko Sex On Fire, tych którzy przez Sex On Fire poznali resztę piosenek i starych fanów którzy słysząc na koncertach Sex On Fire odchodzą od sceny. Przesłuchałem wszystkie nowe płyty braci Followilów i żadna nie podoba mi się tak jak Young And Manhood, ponieważ są zwyczajne. W dzisiejszych czasach mamy tyle zespołów pseudo-rockowych, których sukces zależy od szczęścia i dobrego menadżera, tak było też z Kings Of Leon. Ich aktualne albumy są przeciętne, zresztą sami tak uważają, tęsknią za starym graniem. Kiedyś grali w małych klubikach, i po koncercie siadali w barze z fanami, natomiast teraz czeka ich pustka na wielkim festiwalowym backstage’u. Z fajnego młodego zespołu rockowego stali się zwykłym pop-rockową formacją założoną przez czterech braci. Jak widać popularność i sława nie zawsze jest dobra dla muzyki.

Dominik Wymysłowski

Ojciec chrzestny brytyjskiego blues rocka



Parę miesięcy temu zawitał do nas wyśmienity muzyk z Wielkich Wysp -  John Mayall. Można było go ujrzeć w warszawskim klubie Stodoła 13. lipca. Nie będę się rozwodziła nad dokonaniami muzycznymi tego artysty, dla każdego jego fana nie są one tajemnicą. Skupię się zatem na tematyce samego zespołu Mayalla w początkowym okresie jego działalności i nad muzykami towarzyszącymi jemu w latach 60. XX wieku.
Gdy w 1963 roku John Mayall w wieku 30 lat postanowił całkowicie poświęcić się muzyce bluesowej i rockowej, w skład jego zespołu John Mayall & The Bluesbreakers weszli perkusista Peter Ward, gitarzysta Bernie Watson i basista John McVie. Już spośród takiej listy można dostrzec wyróżniające się nazwisko jednego ze współzałożycieli grupy Fleetwood Mac. Do końca lat 60. przez zespół Mayalla miała się przewinąć jeszcze duża grupa artystów, która później wybijała się na wyższe szczyty sławy zakładając własne zespoły.
Mówi się, że Mayall był świetnym łowcą talentów na początku swojej kariery. To stwierdzenie nie jest bezpodstawne bowiem już w kwietniu 1965 roku (po wielokrotnej wymianie członków zespołów) bluesman przyjął pod swoje skrzydła kolejną przyszłą gwiazdę muzyczną: Erica Claptona. Ten wcześniej zdobył niejaką sławę z zespołem The Yardbirds, więc tworząc duet twórczy z Johnem pomógł temu drugiemu uzyskać większy rozgłos wśród brytyjskiej publiczności. Clapton miał nieoceniony wpływ na brzmienie Bluesbreakersów i Mayall to doskonale widział. Wiedział również, że młodego gitarzystę nie da się poskromić, dlatego musiał godnie przyjąć oświadczenie Claptona, że odchodzi z zespołu by stworzyć trupę muzyczną wędrującą po świecie. Mayall jednak dał Ericowi do zrozumienia, że ten zostanie znów przyjęty do zespołu jeśliby tylko postanowił wrócić.
Artysta nie musiał długo szukać zastępczego gitarzysty. W sierpniu do Bluesbreakersów dołączył Peter Green, a wraz z nim basista Jack Bruce zastępujący McVie. Nowy skład nie zdążył się nawet porządnie rozgrzać, kiedy w listopadzie po nieudanym pobycie w Grecji Clapton powrócił i został automatycznie przyjęty z powrotem do zespołu. No cóż, wspaniały Green, a razem z nim Bruce, musieli się pożegnać z zespołem (John McVie również wrócił).
Taki stan rzeczy nie potrwał zbyt długo (impulsywni muzycy zmieniają zdanie częściej niż kobiety). Clapton dogadał się z Brucem i nowo poznanym Gingerem Bakerem i trójka postanowiła wypróbować swoich wspólnych sił na scenie. 29 lipca 1966 roku swój oficjalny debiut miała supergrupa Cream, która rzeczywiście była wielkim zjawiskiem muzyki lat 60. „Nie super” było jednak to, że Mayall został zostawiony na lodzie, niczego nie świadom, że jego cenny podopieczny ma zamiar opuścić zespół. Jednak życie toczy się dalej, a zespół nie mógł istnieć bez głównego gitarzysty – Peter Green otrzymał drugą szansę od frontmana. Mniej więcej w tym samym czasie po wielokrotnych wymianach perkusisty dołączył do grupy Mick Fleetwood. 
1966 rok należał do Fleetwood Mac. Sam zespół jeszcze nie powstał, ale to w tym roku trójka założycieli po raz pierwszy miała okazję razem zagrać i to pod okiem mistrza Johna Mayalla. Zespół powstał w 1967 roku, a jego nazwa wymyślona przez Greena pochodzi z zestawienia nazwisk pozostałych dwóch muzyków (Fleetwood i McVie). Wiadomość o utworzeniu tej grupy jest dobra dla jej fanów, lecz już nie taka wspaniała dla samego Mayalla. Nagle trójka artystów odeszła od Bluesbreakersów – ciężko jest znaleźć trzech godnych zastępców w krótkim czasie. Ciężka sprawa, ale nie niemożliwa. W nowy skład grupy weszli: gitarzysta Mick Taylor i niewiele znaczący basista Paul Williams i perkusista Hughie Flint, który już wcześniej miał zaszczyt grać u Mayalla.
Na szczęście Taylor nie zamierzał szybko opuszczać zespołu, przebalował z Bluesbreakersami dwa lata. Natomiast posady basisty i perkusisty miały wciąż burzliwą historię. Krótki epizod w 1968 roku miał w niej Andy Fraser, piętnastoletni wówczas basista. Nie pobył on jednak zbyt długo u Mayalla, po sześciu tygodniach opuścił zespół by współtworzyć nową grupę Free. Zaraz po nim przyłączył się do grupy Tony Reeves, a razem z nim perkusista John Hiseman. Oboje grali wcześniej w New Jazz Orchestra i oboje opuścili Johna Mayalla w kwietniu 1968 roku tworząc Colosseum (przy okazji pociągnęli za sobą saksofonistę Bluesbreakersów Dicka Hechstall-Smitha).
Na miejsce basisty i perkusisty wchodzili już mniej znani muzycy. 13 czerwca 1969 roku z zespołu odszedł Mick Taylor, dołączając do Rolling Stones’ów po śmierci Briana Jonesa. Na jego miejsce wszedł Chas Crane, później Jon Mark.

W 1970 roku John Mayall postanowił zmienić scenerię muzyczną i przeprowadzić się do Los Angeles. I na tym się kończy moja historia. W kolejnych latach Mayall współpracował jeszcze z wieloma muzykami, większość artystów z wcześniejszych składów również się do niego przyłączała na sporadyczne występy. Clapton zauważył, że John Mayall był nauczycielem wielu muzyków w latach 60. Będąc o 10 lat starszy od pokolenia artystów z tej dekady na pewno miał na nich wielki wpływ. Jako miłośnik bluesa i jazzu pomagał kultywować tą fascynację u młodszych kolegów. Można mu tylko podziękować za to, że to dzięki jego wpływom mieliśmy okazję usłyszeć wykonania takich grup jak Fleetwood Mac czy Cream. 
Ewa Nieścioruk