niedziela, 1 stycznia 2012

Kartka z kalendarza


1 stycznia 1962

Koszmarna decyzja Decca Records.

The Beatles występują na przesłuchaniu dla wytwórni Decca. 


Wypadają świetnie, w ciągu godziny nagrywają 15 utworów mieszając rock’n’rolla, rhythm’n’bluesa i country. Rejestrują kompozycje Lennona i McCartneya. Producent Mike Smith doglądający przesłuchań jest nimi zachwycony.
Tuż po tej sesji odbywa się przesłuchanie Brian Poole & The Tremeloes.


 Wytwórnia Decca decyduje się jednak podpisać kontrakt właśnie z nimi.
Po dziś dzień tę decyzję określa się mianem najgorszej w historii muzyki rozrywkowej.
Paweł Urbaniec

PODSUMOWANIE ROKU 2011


Rok 2011 za nami. Nie był on może tak owocny jak 2010, ale było w nim kilka spektakularnych sukcesów sprzedażowych, świetnych debiutów oraz naprawdę fajnych wydawnictw. Postanowiliśmy wskazać nasze typy w poszczególnych kategoriach, które, oczywiście, nie są kroniką A.D. 2011, ale niechaj będą syntezą ostatnich 365 dni.

Album roku:
  • Hisingen Blues Graveyard. Ciężko było wybrać album roku, ponieważ wiele nowych zespołów zaskoczyło świeżym repertuarem. Szwedzi wygrali. Krążek utrzymany w odpowiednim klimacie, nie brakuje mu dynamicznych riffów jak i powolnych kompozycji.
Dominik Wymysłowski

  • Hisingen Blues Graveyard. Gdyby nie redakcja, w ogóle bym po ten krążek nie sięgnęła. Graveyard oferują nam energię, świeżość i surowe granie rodem z lat 70. wykonując 9 utworów o niepowtarzalnej i chwytliwej melodyce.
Ewa Nieścioruk

  • Zdecydowanie Hisingen Blues. Nie sądziłem, że ktokolwiek potrafi jeszcze tak grać. Porządny stoner rock zakrapiany bluesem. Do tego ten brudny wokal… Płyta ta gości w moim odtwarzaczu kilka razy w tygodniu. I to już prawie od roku. Polecam fanom Blue Cheer, Leaf Hound, Jerusalem no i Black Sabbath.
Sebastian Żwan

  • Let Them Talk. Debiutancki album niesamowicie utalentowanego Hugh Laurie’ego. Płyta nadaje się nawet dla bluesowego laika. Przyznam, że dzięki niej przekonałam się do bluesowych klimatów i słucham jej wszędzie, gdzie się tylko da.
Martyna Sołtysiak

  • Superheavy. W tej kategorii nie mam wątpliwości. Niezapoznanych z materiałem zapraszam do lektury recenzji w Rock Bottom oraz przesłuchania albumu. Zespół Superheavy otrzymuje ode mnie tytuł nie za kunszt aranżacyjny, którego nie można im odmówić, a za dobrą energię, którą emanuje na scenie i poza nią.
Michał Piotrowski

  • Superheavy. Na płycie słuchać wpływy muzyki indyjskiej, reggae, soulu, popu i rocka. Cieszy się dużą popularnością. Utwory takie jak Miracle Worker czy Satyameva Jayathe szturmują listy przebojów.
Paweł Urbaniec

  • Hisingen Blues. Dowód na to, że mniej znaczy więcej. Bez zbędnych efektów specjalnych młody zespół był w stanie stworzyć fantastyczny album nawiązujący do surowego grania z lat siedemdziesiątych. Z niecierpliwością czekam na następne działania zespołu.
Ula Nieścioruk

Koncert roku:
  • Koncert Judas Priest w Wiedniu w ramach Epitaph Tour. Zespół poprzedzali Coverdale (w świetnej formie) ze swoim Whitesnake i Thin Lizzy, lecz i tak wieczór należał do Halforda i spółki. Judasi nie pozwolili fanom się nudzić, tradycyjnie wzbogacając występ pirotechniką i innymi efektami scenicznymi. Wciąż wspominam ten koncert z zachwytem.
Ewa Nieścioruk

  • Rush w londyńskiej O2 pod koniec maja. Pogodziłem się z faktem, że raczej nie ma się co spodziewać Kanadyjczyków w naszym kraju. Ogromna to strata, gdyż gwarantują istne widowisko. Dwie godziny i czterdzieści minut grania na najwyższym poziomie. Power trio wykonało na żywo cały album Moving Pictures. Cała reszta to wyłącznie najlepsze utwory z ich bogatej twórczości. Świetna forma Lee, Pearta i Lifesona utwierdza mnie w moim wyborze.
Sebastian Żwan

  • Absolutnie i bez chwili zastanowienia 6 grudnia w Birmingham przebił wszystko, co dotychczas widziałam. Mötley Crüe roznieśli scenę i doprowadzili publiczność do szaleństwa. Ten wieczór był spełnieniem moich rockowych marzeń!
Martyna Sołtysiak

  • Niestety w moim przypadku 2011 nie był najlepszy koncertowo, dlatego mam dość mały wybór. Zakładam, że koncert roku to wydarzenie, podczas którego bawi się świetnie cała niezależnie od wieku, wykształcenia i stanu. Mój typ to Motörhead na Sonisphere Festival w Warszawie. Nawet Iron Maiden, które było gwiazda wieczoru, nie poruszyło tak publiczności.
Michał Piotrowski

  • Def Leppard, Mötley Crüe, Steel Panther. Każdy zespół był w znakomitej formie z dopisującymi humorami. To samo tyczy się fanów, którzy przez pięć godzin szaleli na widowni. Niepowtarzalne widowisko w prawdziwie rockowym stylu z samymi szlagierami
Ula Nieścioruk

  • Roger Waters na dwóch polskich koncertach w kwietniu. Te koncerty były tak wyjątkowe, że trudno zdać z nich taką relację, by przekazać choć odrobinę tej atmosfery. Ktoś, kto nie widział tego wydarzenia, nie zrozumie jego ogromu. Był to dopieszczony pod każdym względem spektakl, choć koszmarnie drogi w realizacji. Mam nadzieję, że pojawi się DVD z tej trasy, które utrwali moje wspomnienia na wieczność.
Paweł Urbaniec

  • Koncert „Mahalia” Magdy Piskorczyk. Był gospel, chórki, kontrabas. Po raz pierwszy poczułem tak pozytywną i radosną energię na koncercie. Ponadto zespół traktował grę jak zabawę i możliwość wspólnego jamowania. Dodatkowym plusem była obecność Wojciecha Karolaka, którego przedstawiać nie muszę. Hammondy tez nie próżnowały. Na długo zapadnie mi w pamięć.
Dominik Wymysłowski

Festiwal roku:
  • Jak co roku High Voltage Festival nie zawiódł pod względem organizacji i doboru artystów.
Martyna Sołtysiak

  • Sonisphere Festival w Warszawie
Michał Piotrowski

  • Legendy Rocka w Dolinie Charlotty. Trzy dni skupione wyłącznie na muzyce. Była to jedyna okazja, by zobaczyć zespoły jak Vanilla Fudge czy Colosseum. Zgrali również Saxon, UFO, Alvin Lee i Jack Bruce. Każdego dnia pojawiał się też polski akcent – TSA, Boogie Chilli i Dżem. Festiwal jest wyjątkowy, bo kameralny. Rzadkością jest tak bliski kontakt z muzykami i możliwość pogadania przy piwku. I to wszystko u nas w kraju!
Ula Nieścioruk

  • Dolina Charlotty. Koncerty w Dolinie zawsze słynęły z luźnej atmosfery i możliwości kontaktu z artystami.
Dominik Wymysłowski

  • Legendy Rocka w Dolinie Charlotty. Najlepszy spośród polskich festiwali muzycznych. Trzy dni pełne wrażeń i godne polecenia.
Ewa Nieścioruk

  • Oczywiście, High Voltage Festival! Nie dość, że mogłem zobaczyć jeden z najlepiej rokujących „nowych” zespołów – Black Country Communion, po raz kolejny wysłuchać metalowych bogów – Judas Priest, być świadkiem prawdopodobnie ostatniego występu legendarnych Jethro Tull, rozpłynąć się przy Barclay James Harvest, wysłuchać dziesiątek innych hard rockowych i progresywnych kapel, to na dodatek zostałem rozłożony na łopatki przez moich ulubieńców z Graveyard oraz uciąłem sobie pogawędkę z Arthurem Brownem, Dickiem Taylorem i Johnem Leese’em.
Sebastian Żwan

News roku:
  • Ogłoszenie trasy koncertowej Black Sabbath i zapowiedź trasy Van Halen.
Martyna Sołtysiak

  • Reaktywacja Black Sabbath.
Paweł Urbaniec

  • „Dobry news to zły news”. Za news roku uważam nagłą śmierć Gary’ego Moore’a.
Michał Piotrowski

  • Powrót oryginalnego Black Sabbath. Jest to najlepsza niespodzianka dla każdego fana, który nie miał jeszcze okazji zobaczyć zespołu na żywo. Szykujemy się na niepowtarzalne show z Ozzym za mikrofonem.
Ula Nieścioruk

  • Reaktywacja Black Sabbath. Chyba nie można było dostać lepszego prezentu na gwiazdkę. Czekam na płytę i koncert.
Dominik Wymysłowski

  • Reaktywacja Black Sabbath. Kropka!
Sebastian Żwan

  • Reaktywacja Black Sabbath. Ogłoszenie wydane 11.11.2011 o 11:11 mocno poruszyło świat muzyczny tworząc nowy temat zażartych dyskusji o rocku.
Ewa Nieścioruk

Artysta roku:
  • Myślę, że tytuł ten należy się pewnemu starszemu Panu. Za entuzjazm do pracy, niewyczerpane pokłady energii twórczej, za noszenie kolorowych adidasów przez całe życie, za wydanie w tym roku biografii oraz albumu z nowym zespołem. I to wszystko w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat. Mick Jagger!
Michał Piotrowski

  • Właściwie zespołem roku zostaje Graveyard ze swoją ostatnią płytą. Młoda grupa, więc warto ich docenić i oczekiwać kolejnych fenomenalnych albumów. W końcu ktoś musi przejąć pałeczkę po starych wyjadaczach.
Martyna Sołtysiak

  • Joe Bonamassa. Ciągle gdzieś koncertuje i cos nagrywa. Prawdziwy pracoholik. Świetny album Dust Bowl i BCC 2 no i trasa…Pod koniec roku nagrał jeszcze wspaniały album z Beth Hart.
Dominik Wymysłowski

  • Joe Bonamassa. Nie próżnował w tym roku. Tak trzymać!
Ewa Nieścioruk

  • Jeff Beck. Oddaję mu hołd za każdym razem, gdy wybieram się na jego koncert. W 2011 roku zrobiłem to dwukrotnie, z czego ten drugi raz był wyjątkowy, bo na polskiej ziemi. Największy gitarzysta w historii kosmosu po dekadach swojej kariery pierwszy raz odwiedził Polskę w czerwcu 2011. W imieniu tych wrażliwych na grę Becka i tych mniej wrażliwych, a także w imieniu tych kompletnie obojętnych dziękuję, Panie Beck!
Sebastian Żwan

  • Paul McCartney. Zaliczył bardzo udany kolejny rok. Wzbogacił się o 29 milionów funtów. To zasługa znakomitej trasy koncertowej. Po krótkiej przerwie zabrał się już do pracy nad kolejną płytą, której premiera zapowiedziana jest na 6 lutego.
Paweł Urbaniec

  • Joe Bonamassa. Popisał się na wielu poziomach i w wielu gatunkach muzycznych. Mało kto może poszczycić się takimi dokonaniami i to w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy.
Ula Nieścioruk

Gatunek muzyczny roku:
  • Czy wystarczy jak napiszę po prostu rock? Zawsze i wszędzie.
Ewa Nieścioruk

  • Powtórzę za Chrisem Farlowe: „blazz albo jues”. Za sprawą polskiego koncertu Colosseum w sierpniu i dzięki rewelacyjnej płycie Hugh Laurie’ego Let Them Talk, poważnie zabrałem się za „kopanie” w spuściźnie Nowego Orleanu i Delty.
Sebastian Żwan

  • Pop. Czy się to komu podoba, czy nie, rok 2011 należał do Adele. Same sukcesy, nagrody, wyróżnienia i miliony sprzedanych albumów.
Paweł Urbaniec

  • Hard rock. Sporo było koncertów, które potwierdziły niepodważalną pozycję wykonawców tegoż oto cudownego gatunku, za którego istnienie bardzo dziękuję!
Martyna Sołtysiak

  • Tam ta da dam da daaaam!!! Gatunkiem, który zdominował rynek muzyczny w roku 2011 był zupełnie nowy odłam byle czego – chałtura. Zanotowaliśmy wprost proporcjonalny wzrost popularności tego gatunku w stosunku do spadku poziomu dobrego smaku wśród ludności cywilizowanego świata. 
Michał Piotrowski

  • Szeroko rozumiany rock. Wiele fantastycznych zespołów w tym roku udowodniło, że rock prędko nie pójdzie w zapomnienie. Od wydawania nowych płyt po ciągłe trasy koncertowe, wciąż nam mało wydarzeń związanych z rockiem, blues rockiem i hard rockiem. Mimo mniejszej popularności niż trzydzieści lat temu, zapotrzebowanie na tego typu muzykę wciąż nie gaśnie. Dowodem na to może być chociażby to, co tutaj robimy.
Ula Nieścioruk

  • Blues. Zawsze byłem oddanym fanem hard rocka, lecz uznałem, że muszę poznać jego korzenie. Poprzedni rok był moja magiczna wyprawą w różne strony bluesa.
Dominik Wymysłowski

Rozczarowanie roku:
  • Chciałem tu wyżyć się na Van Halen, ale ostatnie dni 2011 roku odświeżyły trochę moje  przyszłoroczne oczekiwania odnośnie tej kapeli. Największym rozczarowaniem niech będzie fakt, że to nie na polskim koncercie The Wall Rogera Watersa pojawili się pozostali członkowie Pink Floyd. Naprawdę miałem na to nadzieję. Muzycy zachowali się niezwykle „trywialnie” – zagrali razem w Londynie.
Sebastian Żwan

  • Krótko i na temat. Odwołanie berlińskiej Wojny Światów.
Martyna Sołtysiak

  • Występ Steve’a Hacketta w warszawskich Łazienkach.
Michał Piotrowski

  • Lulu. Każdy był ciekaw, co wyniknie ze współpracy Reeda z Metallicą. Wszyscy się chyba zawiedli. Dla mnie porażka na całej linii, ale zapewne znajdą się fani takich brzmień.
Dominik Wymysłowski

  • Śmierć Amy Winehouse. O ile Winehouse nie do końca może pasuje do klimatu naszej gazety, trzeba docenić jej talent i niepowtarzalny głos. Inspirując się wczesnymi latami sześćdziesiątymi, stworzyła swój własny styl nie patrząc na obecne trendy. Co tu dużo mówić, żyła jak prawdziwa gwiazda rock and rolla, co spowodowało, że niespodziewanie dołączyła do „klubu 27”.
Ula Nieścioruk

  • Van Halen. Od kilku miesięcy słychać pogłoski o nagrywaniu długo oczekiwanego krążka Van Halen, pierwszego od 13 lat. Podobno Van Halenowie i David Lee Roth wiecznie się kłócą i ciężko im osiągnąć jakikolwiek kompromis. Ponadto zespół miał wydać pewne ogłoszenie podczas tegorocznych  nominacji do nagród Grammy, tymczasem nic się nie wydarzyło. Dlaczego? Czy możemy się spodziewać Van Halen w przyszłym roku?
Ewa Nieścioruk

  • Brak jednoznacznej decyzji co do dalszej działalności The Rolling Stones. Mam nadzieję, że rok 2012 przyniesie wielką trasę największego rockowego bandu świata.
Paweł Urbaniec

Oczekiwanie na przyszły rok:
  • Trasa koncertowa Van Halen. Ciągłe zmiany, rozczarowanie po nie wystąpieniu zespołu na gali wręczenia nominacji do nagród Grammy, ale wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku nadarzy się okazja, by w końcu zobaczyć Van Halen na żywo. I to w najlepszym składzie z Davidem Lee Rothem na czele. Trzymamy kciuki, by się udało.
Ula Nieścioruk

  • Z utęsknieniem czekam na najnowsza płytę Aerosmith.
Michał Piotrowski

  • Jeszcze więcej rockowych pozytywnych niespodzianek! Czekam na koncert Sabbathów, Van Halen no i na kolejne Mötley Crüe!
Martyna Sołtysiak

  • Trasa The Rolling Stones. Byłoby o czym opowiadać dzieciom!
Dominik Wymysłowski

  • Trasa koncertowa i płyta Black Sabbath. Zejście się legendarnego zespołu jest niezaprzeczalnie wydarzeniem roku dla jego fanów. Dla młodszego pokolenia zobaczenie gry Black Sabbath w oryginalnym składzie na żywo jest odwiecznym marzeniem, które już niebawem się spełni. A płyta? Mam nadzieję, że będzie udana, chociaż nie łudzę się, że przebije wczesne dokonania zespołu.
Ewa Nieścioruk

  • Black Sabbath i Van Halen w Polsce!
Sebastian Żwan

Niech 2012 rok obfituje w najlepsze rockowe doznania!
Redakcja


QUADROPHENIA


Świat Pete’a i Jimmy’ego

Wchodzę do przypadkowo wyglądającego sklepu odzieżowego w londyńskiej dzielnicy Soho. Na wieszakach wisi eleganckie męskie ubranie, z głośników leci Van Morrison. Cóż, nieco inaczej sobie to wyobrażałam. Gdzie ci modsi, ta buntownicza muzyka, klimat rock and rollowy? Jest! Jak światełko na końcu korytarza, tak znalazłam portal do czasów lat 60. i 70., opatrzony podświetlonym okrągłym znakiem „Who”.
Powoli schodzę po schodach. Brown Eyed Girl cichnie, natomiast zaczynam słyszeć coś żywszego. Drowned. Jestem u siebie. To naprawdę ciekawe przeżycie móc obejrzeć wystawę poświęconą muzyce (nie będącej muzyką klasyczną), tym bardziej jeśli na celownik padnie zespół jak The Who i album jak Quadrophenia. Takie przedsięwzięcie możliwe było dzięki pomocy Pretty Green, firmie, która udostępniła piętro podziemne swojego sklepu na lokalizację wystawy i, przede wszystkim, dzięki wielu fanom The Who w Londynie.
Jak wyglądał świat Quadrophenii? Każdy ma zapewne jego własne wyobrażenie, urozmaicone dodatkowo wizjami z filmu o tym samym tytule. Dla mnie było to niewielkie pomieszczenie o oliwkowo zielonych ścianach, na których widniały niczym graffitti fragmenty notatek autora konceptu - Pete’a Townshenda. Słychać Bell Boy. W dwóch rzędach stały ścianki z planszami przedstawiającymi historię bohatera, Jimmy’ego, opisaną jego własnymi słowami, jak również wspomnienia z sesji nagraniowej albumu w słowach Pete’a. Gdzieniegdzie wystawione zostały gabloty z własnoręcznie zapisanymi zeszytami Townshenda czy aktami zachowanymi ze studia. Nie sposób pominąć najważniejszego - muzyki. Doszliśmy do Doctor Jimmy, grane niezbyt cicho, ale przecież muzyka nie stanowi tutaj tła, lecz główne zainteresowanie zwiedzających.
Nagrana w 1973 roku Quadrophenia była następcą udanego Who’s Next. Jako album koncepcyjny miała podczas koncertów zastąpić uwielbianego do tej pory Tommy’ego (co raczej nie doszło do skutku). Gra The Rock. Napisana całkowicie przez gitarzystę The Who opowiada o Jimmym, modsie przeżywającym burzliwą młodość w latach sześćdziesiątych, jeżdżącym swoim „GS scooter”, zażywającym przeróżne pigułki i wdającym się w konflikty ze społeczeństwem. Ponadto, album odzwierciedla charaktery czterech członków zespołu, którym przypisano po jednym określeniu. Zatem sam Pete przedstawiony jest jako „dobry”, Roger Daltrey jako „zły”, John Entwistle jest „romantykiem”, a Keith Moon - a jakże - „zwariowany”. Te różne cechy przepychają się nawzajem w Jimmym nie dając mu wewnętrznego spokoju. I stąd właśnie pochodzi nazwa krążka: schizofreniczny chłopiec cierpi na rozdzielenie jaźni na cztery części, jest „quadrophenikiem”. W tle leci Love, Reign O’er Me.
Tablice i gabloty na wystawie wzbogaciły jeszcze dwa znaczące eksponaty. Były nimi modsowska kurtka wojskowa wyjęta prosto z filmu Quadrophenia (tak na marginesie: chodzą plotki, że nakręcony będzie sequel kultowego filmu) i prawdziwie odpicowana Vespa należąca do członku gangu. Wisienką na torcie są cztery stanowiska ze słuchawkami (opatrzone twarzami członków zespołu), w których można sobie w samotności i skupieniu posłuchać albumu. Postanowiłam potowarzyszyć Daltreyowi. W piwnicy album zaczął grać od początku, byłam przy The Real Me. Założyłam słuchawki na uszy i przeskoczyłam do The Punk And The Godfather. Podczas odsłuchu można było śledzić tekst utworu, co nie było bezpiecznym posunięciem - osobiście musiałam się pilnować, by nie zacząć śpiewać z wokalistą na cały głos. Niestety, nie miałam zbyt wiele czasu na głębsze rozmyślania, przesłuchałam jeszcze The One i musiałam opuścić krainę The Who.
Otwarcie wystawy nie było przypadkowe. Wiąże się z wydaniem nowej odświeżonej i wzbogaconej o miliony dodatków wersji Quadrophenii. Czy jest ona formą promocji nowego wydania albumu? Wątpię, odnoszę wrażenie, że wiadomość o jej istnieniu przeznaczona została tylko dla wtajemniczonych zainteresowanych losami The Who. Tym bardziej cieszyć może przebywanie w takiej atmosferze rockowej, swoistej świątyni muzyki, w której rządzą ostre dźwięki strun, bębnów i wokal.

Ewa Nieścioruk

Wehikuł czasu: The Who gra Quadrophenię

30 marca 2010, Royal Albert Hall, Londyn

30 marca z okazji finału dziesiątej edycji Teenage Cancer Trust w londyńskiej Royal Albert Hall wystąpiła jedna z największych formacji w historii rocka – The Who. Teenage Cancer Trust to odbywająca się co rok tygodniowa impreza charytatywna, na którą składa się szereg koncertów topowych zespołów rockowych i popowych. Dochód z koncertów przeznaczany jest na walkę z nowotworami wśród nastolatków. Patronem tego wielkiego wydarzenia jest Roger Daltrey (wokalista The Who).
O 19:30 swój występ rozpoczął support w postaci art popowej grupy Sweet Billy Pilgrim. Czterdziestominutowy set niestety nie porwał publiczności. Co prawda, zespół istnieje już od siedmiu lat, ale jeszcze długa droga przed tym utalentowanym trio. Następnie, wyświetlono reportaż o cierpiących na raka nastolatkach, którzy zawdzięczali życie Teenage Cancer Trust.  Punktualnie o 21 na scenę wkroczyła legenda rocka, prekursor subkultury modsów, niedościgniony kompozytorski wzór dla niemal wszystkich zespołów. The Who istnieją od 1964 roku. Na scenie muzycznej osiągnęli wszystko. Wielokrotnie otrzymywali nagrody Grammy. Zostali wprowadzeni do brytyjskiej i amerykańskiej Rock And Roll Hall Of  Fame. Już na swoim debiutanckim long playu  zafundowali ludzkości ponadczasowy przebój – My Generation. Do dzisiaj z oryginalnego składu zespołu pozostali Roger Daltrey oraz uznawany za lidera grupy Pete Townshend  (gitara).
Tego wieczoru zespół zaprezentował swoją rock operę z 1973 Quadrophenia, którą wykorzystano w roku 1979 jako ścieżkę dźwiękową do filmu o tym samym tytule. W przerwach między utworami na telebimach prezentowano fragmenty tego kultowego filmu. Już od pierwszych odgłosów fal w I Am The Sea cała publiczność wstała i skandowała na cześć zespołu. Żywiołowe The Real Me zapewne utarło nosa niejednemu krytykowi, który powątpiewał w formę Rogera. Rozpędzona gitara Pete’a i jego słynna gra ‘wiatrakiem’ przywołały wspomnienia lat świetności tych geniuszy rocka. Następnie poleciały instrumentalna Quadrophenia oraz nieco nostalgiczny Cut My Hair. Przed The Punk And The Godfather na scenie pojawił się Eddie Vedder z Pearl Jam, który w duecie z Rogerem wykonał ten numer. Oczywiście, piękną balladę I’m One zaśpiewał sam Pete, grając przy tym na gitarze akustycznej. W The Dirty Jobs swoimi umiejętnościami popisywali się trębacze z towarzyszącej zespołowi orkiestry symfonicznej. W Helpless Dancer po raz kolejny wokalnie udzielał się Pete. Po słynnej filmowej scenie, kiedy to Jim (główny bohater Quadropheni) wypowiada słowa „I wanted to be a hero!”, rozbrzmiał genialny Is It In My Head? W I’ve Had Enough wystąpił nie tylko  Eddie Vedder, ale również Tom Meighan z Kasabian. Ten świetnie dobrany duet wzorowo zinterpretował tę muzyczną ‘sprzeczkę’. Cała publiczność odśpiewała z Rogerem 5:15. Po Sea And Sand, w którym znów wystąpili Vedder i Meighan, poleciało Drowned z popisowym gitarowym solo Pete’a. Bell Boy to chyba najbardziej rozpoznawalny fragment tej rock opery. Za mikrofonem stanęli Roger oraz wokalista Kasabian. Doctor Jimmy to mistrzostwo rockowego grania i, moim zdaniem, jeden z najlepszych utworów zespołu. Publiczność z dumą krzyczała „We are the mods! We are the mods!”. Potem już tylko The Rock i epicki finał w postaci Love, Reign O’er Me. Roger Daltrey to bez wątpienia jeden z najwspanialszych wokalistów w historii rocka. Na ekranach pojawiły się uderzające o klify fale...
Zespół, goście specjalni i organizatorzy Teenage Cancer Trust razem podziękowali wszystkim za to, że swoim przybyciem wspomogli nastolatków cierpiących na raka.
The Who pozostaje do dziś ikoną muzyki. Swą żywiołowością i muzyczną wirtuozerią grupa rozgrzewa wielotysięczne widownie. Cieszę się, że nie ziściły się słowa „I hope I die before I get old” z ponadczasowego My Generation. Po ponad czterdziestu latach działalności The Who ma się doskonale.
Sebastian Żwan

Dziewczyny Londynu



Były piękne, młode i utalentowane. W latach 60. stały się żeńskimi ikonami swingującego Londynu. Każda im zazdrościła. Zwłaszcza, że ich ukochani byli gwiazdami rocka. Nierzadko miały ogromny wpływ na nich. Oto pięć najbardziej charakterystycznych.

1.      Marianne Faithfull
Do dziś jest znaną i utalentowaną piosenkarką. W 2010 wydała kolejną płytę Faces In The Crowd. Jednak, gdyby nie The Rolling Stones, prawdopodobnie nie udałoby się jej wybić. Zespół i Marianne mieli tego samego menadżera - Andrew Loog Oldhama. Andrew poprosił Richardsa i Jaggera, by napisali dla niej piosenkę. Tak powstała As Tears Go By, urocza smutna ballada, która zyskała ogromną popularność i była wysoko na listach przebojów. Kariera dziewczyny nabrała rozpędu, a ona sama pod koniec 1965 zaczęła spotykać się z Mickiem Jaggerem. Nie obyło się jednak bez małego zamieszania - dla niego rzuciła swojego męża, z którym miała syna. Ona i Mick stali się głośną parą, zapewne dlatego, że media poszukiwały za wszelką cenę skandalu wokół Stonesów. W końcu im się to udało w miarę jak Marianne zaczęła się coraz poważniej wkręcać w narkotyki - w ’67 podczas policyjnej obławy na imprezie u Jaggera znaleziono ją ubraną jedynie w koc, który zresztą szybko spadł. Jednak, jakim sposobem potem powstała legenda, że miała batonik Marsa w waginie, trudno powiedzieć. Ona i Mick nie byli sobie wierni - on zdradzał ją z Anitą Pallenberg, Faithfull w tym samym czasie spała z Keithem Richardsem. Marianne miała duży wpływ na twórczość Stonesów. Podsunęła Mickowi pomysł na napisanie Sympathy For The Devil, jest współautorką You Can’t Always Get What You Want i całkowicie napisała Sister Morphine. Niestety skandale i narkotyki niszczyły związek jej i Jaggera. W 1970 roku porzuciła go, a sam Mick zadowolił się pochodząca z Nicaragui Biancą.

2.      Patti Boyd
Trudno powiedzieć, co tak do tej dziewczyny przyciągało największe gwiazdy rocka. Była raczej przeciętnie ładną blondynką o nieco zajęczych zębach, a stała się inspiracją dla najpiękniejszych piosenek Harrisona i Claptona. Na początku lat 60. debiutowała jako modelka i zagrała epizod w Hard Day’s Night, filmie przedstawiającym jeden dzień z życia The Beatles. I tak poznała Georga Harrisona. Chociaż była już zaręczona wtedy, dla Beatlesa zerwała z chłopakiem. Od razu stała się przedmiotem nienawiści dla fanek fantastycznej czwórki. Namawiana przez Georga zaczęła nieco odstawiać karierę na boczny tor. Wzięli ślub w ’66 i podobno od tamtej pory zaczęli się od siebie oddalać, by w ’74 wziąć rozwód. Patti została potem żoną szaleńczo zakochanego w niej Erica Claptona, który stworzył dla niej Laylę i Wonderful Tonight. W drugiej połowie lat 60. z nadejściem ery hippisów zaczęła eksperymentować ze strojami (ale także z narkotykami). Jej kreacje były często intrygujące i zyskały uznanie. Miała też duży wpływ na Georga w jednym aspekcie - to właśnie ona zaraziła go miłością do religii i filozofii Dalekiego Wschodu. Harrison przyłączył się do religijnej wspólnoty Hare Krishna, w której pozostał do końca życia. Stała się inspiracją dla takich piosenek swojego pierwszego męża jak For You Blue, I Need You, a przede wszystkim Something, które do dzisiaj jest uznawane za jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości. Chociaż miała romans m.in. z Ronniem Woodem, a podobała się także Lennonowi i Jaggerowi, do końca życia powtarzała, że to Harrison był jej prawdziwą miłością.

3.      Jane Asher
Była drobną rudą dziewczyną z inteligenckiego domu, która już w młodym wieku zaczęła grać w telewizji. W 1963 miała 17 lat i była już znaną aktorką, a znajomi mówili o jej niezwykłej inteligencji i wyszukanych manierach. W programie Juke Box TV przeprowadzała wywiady z innymi młodymi gwiazdami. Pewnego dnia jej gośćmi byli The Beatles. Po tym odcinku, oprócz tego, że mogła się chwalić, że zna Beatlesów, zaczęła także związek z Paulem McCartneyem. Paul był zafascynowany jej osobowością i obyciem w świecie do tego stopnia, że sam zapragnął też tak żyć. Szybko zaprzyjaźnił się z resztą rodziny Asherów i wkrótce się do nich wprowadził. Za ich sprawą zaczął się bardzo rozwijać kulturalnie. Sama Jane była inna od jego poprzednich dziewczyn - niezależna i silna. Była sławna wcześniej niż Paul, więc ogromna ilość fanów jej chłopaka nie robiła na niej specjalnego wrażenia. Ich związek polegał na tym, że oboje czerpali coś ze swojej sławy. Paul nie był jej jednak do końca wierny - podczas licznych tras koncertowych miał liczne skoki w bok, a nawet kochankę w Londynie, jednak to Jane poświęcał swoje piosenki z płyt od With The Beatles po Revolver. W ’67 zaręczyli się, by rok później ze sobą zerwać. Wtedy Paul poznał Amerykankę Lindę. Jane zaakceptowała to z klasą i dalej pozostawali w przyjaznych stosunkach. Jej kariera jako aktorki dobrze się miała.

4.      Anita Pallenberg
Modelka niemiecko-włoskiego pochodzenia. Jej kariera rozwijała się głownie w tych dwóch krajach. W latach 60. była znana. Po jednym koncercie The Rolling Stones  w 1965 roku w Monachium poznała Briana Jonesa i zaczęli ze sobą chodzić. Ten związek był bardzo daleki od ideału - Brian mający problemy emocjonalne pod wpływem narkotyków stawał się agresywny i bił Anitę, która zresztą potrafiła mu oddać. Kiedy w ’67 para pojechała w towarzystwie Keitha Richardsa na wakacje do Europy, Pallenberg zaczęła romansować z głównym gitarzystą Stonesów. Parę miesięcy później jej burzliwy związek z Jonesem był zakończony, a ona i Keith byli już na dobre ze sobą. Dwa lata później doczekali się syna. Anita nie była typem rodzinnej kobietki, chciała rozwijać swoją karierę jako modelka i aktorka. W ’68 zagrała w Barbarelli z Jane Fondą. Ludzie zachwycali się jej wyczuciem stylu, krążyły opinie, że czego by na siebie nie założyła w tym wyglądałaby świetnie. Liczyli się z nią mężczyźni. Nawiązała nawet krótkotrwały romans z Mickiem Jaggerem za plecami Richardsa. Niestety miała skłoności do autodestrukcji i popadała w nałóg narkotykowy. To był jeden z głównych powodów, dla których w 1980 roku przestała być z Keithem.

5.      Linda Keith
Była drobną, śliczną brunetką, która znana była w Londynie już jako nastolatka. Rozpoznawano ją jako modelkę. Kręciła się w znanym towarzystwie, więc nic dziwnego, że z łatwością poznała Keitha Richardsa, którego była pierwszą sławną dziewczyną. Chodzili ze sobą od ’64. Keith, jak wspominał w swojej autobiografii, nie mógł uwierzyć, że taka ładna dziewczyna zwróciła na niego uwagę. To ona zaczęła go nieco wkręcać w narkotyki. Jej rozmiłowanie w wolności nie pozwoliło jej długo wytrzymać z Keithem. Poznała początkującego jeszcze, ale już uwielbianego amerykańskiego gitarzystę Jimiego Hendrixa i zakochała się w nim po uszy. Pomagała mu w zyskiwaniu sławy. W końcu rzuciła Richardsa i uciekła z Jimim do Ameryki. Keith w akcie zemsty przekazał jej rodzicom, gdzie jest ich córka i jej surowy ojciec sprowadził ją z powrotem do Anglii. Od tamtej pory przestała rozmawiać z Richardsem, a jej sława jakby ucichła. Stała się jednak inspiracją dla jednej z najbardziej uroczych piosenek Stonesów - Ruby Tuesday, która zawiera fragment: „don’t question why she always needs to be so free/ Ske’ll tell you it’s the only way to be”. To najlepsze podsumowanie tego, jaka była Linda.

Alicja Skiba

Powtórka z rozrywki: Under My Thumb

Zupełnie inaczej podeszłam do pisania Powtórki z Rozrywki w tym miesiącu. Zamiast wybierać dobrze znany utwór i pokazać, że właściwie nie jest to jego oryginalna wersja, wybrałam ulubiony utwór Rolling Stonesów, by zobaczyć, co się z nim w kolejnych latach działo. Okazuje się, że był często coverowany i to przez bardzo zróżnicowane zespoły.
Utwór jak wiadomo został napisany przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa w 1966 i ukazał się na płycie Aftermath. Nieco odstaje od reszty dzięki wykorzystaniu przez Briana Jonesa marimby. Chwytliwą melodię bez przerwy można usłyszeć w tle. W 1969 roku utwór nabrał nowego znaczenia, gdy w trakcie jego wykonania w Altamont zabito młodego czarnoskórego człowieka, co stało się pewnym symbolem zakończenia ery hipisów. Numer nigdy nie został wydany jako singiel, mimo to jest jednym z bardziej znanych z tego okresu.
Ciekawa historia związana jest z nagraniem tej piosenki przez The Who w 1967 roku. W ten sposób chcieli wesprzeć Micka i Keitha, których wrzucono do więzienia za posiadanie narkotyków. Cały dochód z singla miał być wykorzystany, by ich wyciągnąć. Jednak zanim został wydany, panowie już zostali zwolnieni. Sama piosenka jest zaskakująca. Porzucono melodię graną przez Briana i wykorzystano charakterystyczne dla The Who chórki. Jest to jeden z lepszych coverów tej piosenki z nieco cięższym brzmieniem.
Znana jest wersja zespołu Blind Faith z Hyde Parku w 1969 roku. Występ jest o tyle ciekawy, że był to debiut młodego zespołu. Podejście jest nieco inne niż The Who. Piosenka jest wolniejsza, a główna melodia została zachowana przez Claptona na gitarze. Panowie rozbudowali utwór o solówkę na elektrycznych organach i gitarze utrzymując całość w bardziej blues rockowym klimacie.
Najbardziej wierną wersję nagrał Del Shannon w 1972 roku, którego kariera zaczęła wówczas gasnąć. Gdyby nie inny głos, można by spokojnie pomylić tę wersję z oryginałem. Nie można tego samego powiedzieć o fantastycznej wersji heavy metalowego zespołu Pentagram z tego samego okresu. Jest to przyspieszona wersja  z cięższymi gitarami, które zdecydowanie odświeżają utwór. Dla kontrastu trzeba wspomnieć o Tinie Turner, która umieściła kawałek na swoim krążku Acid Queen z 1975 roku. Zaśpiewany w typowy dla Tiny sposób, z żeńskimi chórkami w tle nadaje piosence odmienny, bardziej „popowy” charakter.
W roku 1979 zespół Streetheart nagrał wersję niemal disco, która mimo początkowej niechęci, była w stanie mnie do siebie przekonać, może dzięki całkiem długiej solówce gitarowej. Im więcej jej słucham, tym bardziej mi się podoba. Co innego tyczy się punkowej wersji Social Destortion, o której nie mogę niestety powiedzieć tego samego, co o poprzedniej wersji. Pewnie sam fakt, że jest punkowa tłumaczy moją niechęć do niej.
Najbardziej zaskakującą interpretacją będzie ta nagrana przez Michaela Hutchence (wokalista INXS) z London Symphony Orchestra z 1994 roku. Początkowo cicha, stopniowo narasta dodając dużą dozę dramatyzmu. Trzeba docenić starania i odmienne podejście, lecz nie uznałabym tego za jedną z lepszych wersji. W dalszych latach coraz bardziej odbiegano od oryginału. W 2008 metalowy zespół Ministry umieścił kawałek na swojej płycie Cover Up, który z resztą dostał nominację dla najlepszego wykonania metalowego. Jest zdecydowanie najcięższy ze wszystkich, z wrzeszczącym wokalem w refrenie. Zupełnie odmienna jest najnowsza interpretacja synthpopowego zespołu La Roux. Bardzo wysoki głos żeński pasuje do takiego wykonania, jednak brakuje pewnej „duszy” w tym utworze (być może dzięki nadmiernym syntezatorom).
Od chórków, organów, przez sekcje smyczkowe i dęte, po syntezatory. Jak widać utwór cieszył się dużą popularnością wśród zespołów każdego gatunku i po dziś dzień jest chętnie nagrywany, lecz żaden nie zdobył takiej popularności jak wersja Stonesów. Jednak, w ramach urozmaicenia warto przesłuchać parę interpretacji i samemu dokonać osądu. Myślę, że każdy tutaj znajdzie coś dla siebie.
Ula Nieścioruk

Kobiecy punkt widzenia: Maggie Bell i wieczne porównania

Nikt z nas nie lubi być porównywany do innych, a już na pewno nie oceniany przez ich pryzmat. Każdy chce być jedyny w swoim rodzaju, w pewnym sensie oryginalny i jednocześnie "na czasie". Maggie była i ciągle jest porównywana do swojej, niestety nie żyjącej już, rówieśniczki - Janis Joplin. Czy słusznie?
Moim zdaniem można znaleźć kilka podobieństw, ale znacznie więcej różnic. O Janis wszyscy wiedzą aż za dużo, a jak nie, to doczytanie tego nie jest żadnym problemem. A życie szkockiej piosenkarki nie jest owiane tajemnicą, ale znacznie mniej wyeksponowane.  
Urodzona w styczniu 1945 roku w Glasgow w muzycznej rodzinie Maggie Bell siłą rzeczy musiała rozwijać się muzycznie. Jej przygoda zaczęła się na początku lat 60., kiedy to rzuciła szkołę, aby realizować swoje marzenia o śpiewaniu. W ciągu dnia pracowała przy komponowaniu wystaw sklepowych, aby wieczorem ruszyć do klubów i pokazać, co potrafi na scenie. Ogromną rolę w jej życiu i rozwoju kariery odegrał Alex (starszy brat). Dzięki jego znajomościom Maggie poznała Leslie’ego Harvey’a, wtedy grającego w poszukującym wokalisty zespole Kinning Park Ramblers. Po krótkim przesłuchaniu została jednogłośnie przyjęta do zespołu. Po rozpadzie grupy Bell śpiewała w kilku innych, jednak nie był to szczyt jej oczekiwań. W drugiej połowie lat 60. ponownie zeszła się muzycznie z Harveyem i tak właśnie powstało The Power Of Music, które z czasem przekształciło się w Maggie Bell and The Power. Pod taką nazwą poznał ich Peter Grant (wtedy manager The Yardbirds). Zaimponowały mu możliwości wokalne Maggie i gitarowy kunszt Leslie’ego. Niemalże bez zastanowienia został ich producentem i managerem. Pod jego dowództwem w 1969 roku zespół zmienił nazwę na Stone The Crows (pomysł Granta -  jego odczucia kiedy usłyszał ich po raz pierwszy). Stone The Crows rozpadło się w dramatycznych okolicznościach (w 1972 roku Harvey zginął po porażeniu prądem). Grant na szczęście nie pozwolił Maggie, aby odeszła z przemysłu muzycznego. Pozbierała się po stracie przyjaciela i muzy, dała upust swoim uczuciom nagrywając solowy album. Od tego czasu solowa kariera nabrała rozmachu. Nagrywała między innymi z Jimmym Pagem (na drugim albumie, Suicide Sal). Śpiewa też na pierwszej płycie Roda Stewarta – Every Picture Tells A Story. Gościnnie wystąpiła w 1972 roku w Tommym The Who. Jednym z największych sukcesów okazał się cover Hold Me zaśpiewany 1981 roku w duecie z B. A. Robertsonem. Dotarli na 11. pozycję listy przebojów w Wielkiej Brytanii. W 1988 roku nagrała następny solowy album  Crimes Of The Heart, jednak nie jest to kolejny bluesowy krążek. Płyta została nagrana w Holandii i jest utrzymana w pop rockowym klimacie zbliżonym do ówczesnej Tiny Turner (z okresu Private Dancer). W 2006 roku dołączyła do The British Blues Quintet. W minionym 2011 roku uczestniczyła jako wokalistka w projekcie Jon Lord Blues Project, który został zarejestrowany w sierpniu na płycie Live
Już na pierwszy rzut oka widać, że jedynym polem do porównań jest muzyka. Jak sama Maggie powiedziała w wywiadzie dla "Twojego Bluesa": Ja przede wszystkim staram się śpiewać i tylko czasami przeradza się to w krzyk. U Janis było dokładnie na odwrót.  Po dokładniejszym przesłuchaniu dyskografii obu pań muszę przyznać, że ilość śpiewu o Janis jest zaskakująco mała. Jak to się stało, że cały świat ją zna, a o Maggie słyszeli tylko nieliczni. Ogromny wpływ na to ma ilość skandali, narkotyków, używek wszelkiego rodzaju. Rozgłos i afiszowanie się ze swoim życiem prywatnym nierozłącznie idą w parze. Maggie jest cichą i skromną osoba, prędzej przypisałabym  ją do grupy "kur domowych" niż "gwiazd rocka". A tak prywatnie, jest bardzo miłą i wesołą kobietą, która do swojej kariery i ciągłych porównań podchodzi z ogromnym dystansem. Tak więc miano szkockiej Janis Joplin traktuje dość swobodnie i raczej jako komplement. Choć, moim zdaniem to Janis powinna - jak już - być amerykańską Maggie Bell. I tu po raz kolejny widać, jak wiele do powiedzenia mają media lansujące gwiazdy danego czasu.

Polecam każdemu posłuchać i samem ocenić, która z pań "wygrywa".
Martyna Sołtysiak

O Morrisseyu znów głośno

Były lider legendarnego zespołu The Smiths znany jest z radykalnych poglądów głównie na temat polityki czy praw zwierząt, jednak tym razem nie chodzi o żadną kontrowersyjną wypowiedź. Muzyk koncertuje właśnie w Ameryce Południowej. 10 grudnia przygotowywał się do wyjścia na scenę w mieście Puebla w Meksyku, kiedy nastąpiły silne wstrząsy. Trzęsienie ziemi o sile 6,7 w skali Richtera miało swoje epicentrum w sąsiednim stanie Guerroro. Ponad trzy tysiące osób zostało natychmiast ewakuowanych z koncertu. W wyniku wstrząsów zginęły dwie osoby (nie byli to jednak uczestnicy wydarzenia), a kilka miast pozostało bez prądu.
Przy okazji warto przypomnieć parę "wybryków" Morrisseya.
W lipcu podczas koncertu w warszawskiej Stodole przed wykonaniem utworu Meat Is Murder z repertuaru The Smiths zaszokował publiczność stwierdzeniem, że - świeże wtedy - tragiczne wydarzenia w Norwegii "to jednak nic w porównaniu z tym, co dzieje się każdego dnia w McDonald's i KFC".  Kiedy indziej nazwał Chińczyków "podgatunkiem człowieka" ze względu na fakt, jak traktują psy, przez co został oskarżony o rasizm.
Na szczęście Morrissey jest nie tylko skandalistą, ale też świetnym muzykiem którego kariera solowa trwa nieprzerwanie od czasu rozpadu The Smiths w 1987 roku.
Śpiewa głównie o polityce, okrucieństwie wobec zwierząt, nierównościach społecznych i innych problemach współczesnego świata. Do najmocniejszych punktów jego twórczości zdecydowanie należą debiutancki solowy album Viva Hate czy Vauxhall And I ("najbardziej przypomina brzmieniem jego dawny zespół" według serwisu allmusic.com). Warto również posłuchać ostatniego "dziecka" muzyka z 2009 roku - Years Of Refusal.

Morrissey bywa nazywany “niekoronowanym monarchą brytyjskiego rocka”. Po tylu latach kariery nadal szokuje, zaskakuje i świetnie się przy tym bawi. Mam nadzieję, że niedługo znów zagości w naszym kraju, a takiego wydarzenia nie można przegapić. 

Do posłuchania:
Marta Szczepańska

Whisky, Marshall i Rock’n’Roll

Witam serdecznie wszystkich czytelników w Nowym Roku. Od tego numeru będę miał okazję  prezentować na łamach naszego magazynu autorskie felietony. Tematyka będzie różna: od bluesa, poprzez życie codzienne, kończąc na trash metalu. Mam nadzieje, że znajdziecie tutaj zarówno coś ciekawego, a zarazem humorzastego. Ciężko było mi się zdecydować o czym napisać, w końcu trzeba zrobić pierwsze dobre wrażenie.
Od dłuższego czasu męczy mnie pewna kwestia. Otóż, pewnie jakbym spytał na ulicy, jaką muzykę gra Motörhead, bez wahania większość zapytanych udzieliłaby odpowiedzi: metal. Pomijając, że jest to kwestia gustu, przecież każdy inaczej może rozgraniczać metal od rocka. Jednak według mnie Kilmister i spółka grają klasyczny hard rock z mocniejszym tąpnięciem perkusji i bardziej zadziorną gitarą. Dlatego strasznie wkurza mnie jak nazywa się ich lub AC/DC zespołami heavy metalowymi. Chciałbym zaznaczyć, iż hard rock wywodzi się z połączenia bluesa i rock’n’rolla, co zresztą widać po kompozycjach tych kapel. Nie tylko w tekstach odwołują się do korzeni gatunku, ale również słychać ten bluesowy feeling gitary i zapętlający melodie bas. Najlepszym potwierdzeniem powyższych argumentów będą słowa samych artystów którzy, tak jak Angus, cały czas powtarzają, że grają rock’n’roll. Nawet w filmie Lemmy padają słowa: „Lemmy is rock’n’roll, rock’n’roll is Lemmy.” Więc skąd taka tendencja do nazywania ciężej grających zespołów metalowymi? Na odwrót jest z Black Sabbath, szczególnie z czasów Ozzy’iego. Ja w Sabbathach nie widzę tego, co np. w Motörhead. Jest to proste, ostre granie, które szczerze nazwałbym metalowym. Niestety czasem również spotykam się z opinią, że jest to zespół hard rockowy.
Inną kwestia, która cały czas nie daje mi spać, jest zaliczanie KISS do gatunku glam rocka. Przyznaję, chłopaki dbają o wygląd, makijaż i stroje sprawiają wrażenie, iż mamy do czynienia z cyrkiem niż grupą rockową, ale pamiętajmy, że to biznes dyktuje takie warunki, bo przecież w latach osiemdziesiątych, aby poprawić swoją popularność, zrezygnowano z makijażu na pewien czas i przyniosło to efekt. Pomijając kwestie image’u, gra gitar, którą prezentuje zespół jest perfekcyjnie zgrana i dopracowana w każdej nucie oraz znakomicie uzupełnia ją bas Simmonsa. Wszystko tworzy całość na całkiem przyzwoitym poziomie. Poza tym, nie możemy zaliczać KISS do gatunku glam, ponieważ byłoby to ujmą dla Marca Bolana czy Davida Bowie. Ktoś mógłby się z mną próbować spierać o teksty, że są płytkie i monotematyczne, ale weźmy do ręki teksty jakiegokolwiek innego zespołu - prawie w każdym są kobiety, wódka i rock’n’roll.
Po dłuższym namyśle dochodzę do wniosku, że gusta muzyczne w dzisiejszych czasach ulegają lekkiemu wypaczeniu, jednak nie mam pojęcia, czemu tak się dzieje. Nie pozostaje mi nic innego jak czekać na Wasz głos w tej sprawie. Piszcie na adres rockbottom.magazine@gmail.com. Obiecuję odpisać na wszystkie maile.
Dominik Wymysłowski

Zza niemieckiej granicy: Eloy

Moje poszukiwania niemieckich zespołów trwają dalej. Postanowiłam opuścić Berlin, kolebkę opisanego wcześniej przeze mnie Ton Steine Scherben i rozejrzeć się po innych regionach kraju. Niedaleko zaszłam, bo jedynie do Hannoveru. W tymże mieście w 1969 roku utworzono zespół Eloy.
Co to za muzyka, którą Eloy wykonuje? Taka tajemnicza nazwa może tylko wskazywać na rock progresywny, cieszący się wielką popularnością w latach 70. Przesłuchując nowe zespoły nie mogę się powstrzymywać od porównywania ich do znanych mi do tej pory twórców. W przypadku Eloy można dostać zawrotu głowy - muzyka miejscami kojarzyła mi się ze wczesnym UFO (surowa gitara), innym razem z Budgie (i charakterystycznym basem), czasami jeszcze z Jethro Tull (pojawienie się gdzieniegdzie fletu i wokal niczym Iana Andersona). Najlepiej jednak porównać muzykę Eloy do twórczości Emmerson, Lake and Palmer, lecz w znacznie znośniejszym wykonaniu.
A co właściwie oznacza nazwa zespołu? Eloy to nazwa nowej rasy ludzi w powieści „Wehikuł czasu” H. G. Wellsa, w której to główny bohater z czasów współczesnych pomaga nowemu gatunkowi z przyszłości w przystosowaniu się do życia na Ziemi. Nazwa nawiązuje do sytuacji zespołów niemieckich na rynku muzycznym pod koniec lat 60. W owych czasach ciężko było młodym grupom o zdobycie kontraktu na nagrania własnych kompozycji, bardziej w cenie były zespoły zagraniczne grające sprawdzony już materiał przebojowy. Nowy zespół założony przez gitarzystę i wokalistę Franka Bornemanna miał ten stan rzeczy zmienić.
Idealnie się wpasował w okres powstawania rocka progresywnego (przez innych zwanego space rockiem). Począwszy od debiutanckiego Eloy z 1971 roku grupa Franka parła w swoim kraju jak burza, stając się głównym przedstawicielem tego nurtu w Niemczech. Mimo, że frontmanem grupy był gitarzysta i wokalista, najbardziej charakterystycznym elementem muzyki Eloy są partie klawiszowe. Do 1975 roku dominowały tu dźwięki organów Hammonda Manfreda Wieczorke, natomiast już od Dawn nastąpiła zmiana klawiszowca i wprowadzono do repertuaru rozbudowany keyboard i syntetyzatory, jednocześnie odchodząc od brzmień ELP-owskich, a zbliżając się do klimatów Yesów. Mówi się, że od końca lat 70. Eloy zaczął dążyć w kierunku bardziej komercyjnym. Nie określiłabym tego w ten sposób, prawdą jest jednak to, że łatwiej się słucha ich płyt z lat 80. Z każdym kolejnym albumem inspiracje Yesami są coraz bardziej widoczne (warto chociażby przysłuchać się chórkom na Ra z 1988 i Destination z 1992 roku).
Teoretycznie angielski wokal w utworach powinien się przyczynić do rozwoju kariery zespołu za granicą. Eloy, związany w Stanach Zjednoczonych z tamtejszym Chess/Janus Records (znanym z rozpropagowania bluesa artystami takimi jak chociażby Muddy Waters, Howlin’ Wolf czy John Lee Hooker), wydał Inside w 1973 i Floating w 1974 roku. Na nieszczęście wytwórnia niedługo potem upadła, a zespół nie podpisał za oceanem żadnego nowego kontraktu. Podobnie się miało z Europą. W 1981 zespół ruszył w krótką trasę koncertową po Francji i Grecji. Od 1982 roku Eloy związał się z brytyjskim Heavy Metal Records, wydając Planets w 1981 i Time To Turn w 1982 roku, co zaowocowało paroma koncertami w Wielkiej Brytani. Liczbę sprzedanych biletów można by podawać w milionach, mimo to Eloy nie kontynuowało ogólnoeuropejskiej kariery, pozostając w Niemczech.
Dochodzimy już do czasów współczesnych. W 1998 zespół Franka Bornemanna, po wielu zmianach składu, miał już 16 albumów studyjnych na swoim koncie. W tymże roku grupa się rozpadła (oficjalnej wiadomości na ten temat nigdy nie wydano). W 2009 roku znowu się zeszła, wydając nowy album Visionary z okazji 40-lecia powstania Eloy. W zeszłym roku panowie również powrócili na scenę. Latem można ich było zobaczyć podczas dwóch niemieckich festiwali - Burg-Herzberg-Festival i Night of the Prof Festival. Dla tych, którzy chętnie by obejrzeli Eloy w akcji na żywo, mam dobrą wiadomość. W marcu będzie można obejrzeć ich występy w większych niemieckich miastach.
Eloy: człowiek z przyszłości przystosowujący się do życia na Ziemi vs. zespół grający nieziemską muzykę próbujący się przebić w świecie muzycznym lat 70. Obu z powyższych udało się osiągnąć swój cel. Twórczość grupy Eloy jest zdecydowanie godna polecenia poszukiwaczom nietuzinkowej muzyki naszych zachodnich sąsiadów. Jak by tu podsumować moje dotychczasowe badania? Po prostu: spośród dwóch przesłuchanych przeze mnie do tej pory zespołów na pierwszym miejscu listy bezspornie stawiam właśnie Eloy.
Ewa Nieścioruk

Koncerty: Def Leppard, Mötley Crüe, Steel Panther

LG Arena, Birmingham, 6.12.2011
Koncert, który był i jest spełnieniem moich rockowych marzeń. W mieście, które jest - co tu dużo gadać - ojczyzną rocka, a dla zwykłego turysty - bardzo dziwne i trudne do ogarnięcia. W ogromnej arenie, w której NIE było szatni. Po 18 godzinach w podróży. Po poszukiwaniach, gdzie zostawić bagaż i kurtkę. Po wyśmienitych muffinach i po 2h stania, żeby odebrać bilety. Potem jest już tylko to, co lubimy najbardziej, czyli bieg przez płytę, miejsce w pierwszym rzędzie i oczekiwanie na pierwsze nuty, które popłyną z głośników.
Podeszłyśmy z dość dużą dozą niepewności i raczej dystansem do pierwszego zespołu. Zakładałyśmy, że nasza relacja ze Steel Panther będzie w klimacie:  "Zagrali kilka kawałków i na szczęście zeszli". A tu proszę - pełne zaskoczenie! Nigdy nie uśmiałam się tak bardzo na koncercie (w pozytywnym sensie, oczywiście). Na scenie znalazło się czterech facetów koło czterdziestki ubranych i zachowujących się jak glam rockowe gwiazdy z lat 80. i jakby mieli po 20 lat. Rozgrzali publiczność tak jak to powinien zrobić dobry support. Proste i bardzo monotematyczne teksty szybko wpadały w ucho, więc nawet my, chociaż nie znałyśmy piosenek (co po powrocie do domu nadrobiłam  i polecam każdemu), śpiewałyśmy razem z napierającym na nas tłumem. Michael Starr (wokalista) zaskoczył mnie podwójnie - nie dość, że naprawdę fajnie śpiewa, to jeszcze świetnie bawi się razem z publicznością. Do tego Lexxi Foxx (basista)… Ach... Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć samemu. Powiem tylko, że przezywają go Sexy Man. Steel Panther weszli na scenę mocnym i chyba najbardziej znanym kawałkiem Supersonic Sex Machine. Asian Hooker - niesamowity utwór, w którego tle rozbrzmiewają typowe japońskie dźwięki. Gold-Digging Whore doprowadziła publikę do szaleństwa, wszyscy razem krzyczeliśmy kolejne litery tytułu. Zagrali tylko 8 piosenek, a co najmniej 5 z nich miałam ochotę posłuchać jeszcze raz, zaraz po tym, jak zeszli ze sceny. 
Chwila przerwy i na scenę wybiegli, jak zawsze świetnie wyglądający, panowie z Mötley Crüe. Wszyscy  szaleli od pierwszej sekundy Wild Side. Muszę przyznać, że byłam na wielu koncertach, ale to, co się działo podczas refrenu Saints Of Los Angeles  bije tylko Breaking The Law na koncertach Judas Priest. Vince Neil (wokalista) od samego początku miał świetny kontakt publicznością, zresztą tak jak Nikki Sixx (basista). Ku mojemu zaskoczeniu, zagrali Live Wire (utwór rozpoczynający pierwszą studyjną płytę zespołu - Too Fast For Love). Mötley Crüe dało nam trochę odsapnąć przy balladowym Home Sweet Home, żeby potem ruszyć z całym impetem. Po Mutherfucker Of Ther Year przyszedł czas na wyczekiwaną przez wtajemniczonych solówkę na perkusji. Niewtajemniczeni w końcu zrozumieli po co na scenie jest ogromne koło z kratownic. Perkusyjny roller-coaster ruszył wraz z pierwszymi uderzeniami Tommy’iego Lee. Niesamowity efekt potęgowała animacja wyświetlana na telebimie za sceną. Ogromna ręka łapie perkusję i zaczyna nią kręcić wokół osi. Tommy nie przestaje grać ani na chwilę, nie zależnie od tego, czy jest głową w górę czy w dół. Potem na tę szaloną przejażdżkę zabiera jednego szczęśliwca z publiczności... Nic tylko mu zazdrościć. Szkoda tylko, że solówka jest grana jednocześnie na klasycznej perkusji i syntezatorach, które moim zdaniem trochę ją psują. Ale całość robi piorunujące wrażenie. Zagrali wszystkie swoje największe hity, no może zabrakło tylko jednego - Merry-Go-Round. 15 niesamowitych utworów, ponad półtorej godziny muzyki, przy której nikt nie był w stanie wystać w miejscu. Fenomenalne show, po którym nawet najbardziej wymagający nie byli rozczarowani.
Po półgodzinnej przerwie mini roller-coaster, płomienie i cała mroczna sceneria zostały zastąpione wielkimi ekranami, mikrofonami z powbijanymi diamencikami i dwiema kulami disco. Nadszedł czas na grzeczniejszych panów z Anglii. Mötley Crüe bardzo wysoko postawiło poprzeczkę dla Def Leppard, którzy prócz oczywistych piosenek zagrali jeden utwór z najnowszej płyty i te trochę zapomniane, ale docenione przez wiernych fanów.
Ukazali się na scenie z najnowszym Undefeated z wielką energią. Szybko jednak skupili się na największych szlagierach. Od Rocket i Action po Making Love Like A Man bez trudu można było się wczuć w niepowtarzalny rockowy klimat. Phil Collen jak zwykle paradował po scenie bez koszulki i z gitarą, która świeci w ciemności. Ten “nowy” - Vivian Campbell - bez większego wysiłku mu dorównywał.
Dobrym odpoczynkiem było wykonanie Two Steps Behind i Bringing On The Heartbreak, kiedy panowie wysunęli się na przód sceny z akustycznymi gitarami i zmusili widownię do zaśpiewania utworów razem z nimi. Jest to niesamowite uczucie, gdy nagle cały tłum zaczyna śpiewać dobrze znane i kochane utwory. Nie było jednak czasu na rozpływanie się w błogości, bowiem na chwilę powrócono do ostrego, instrumentalnego Switch 625 po to, by ponownie zwolnić na rzecz Hysterii. Potem już leciały same najbardziej znane utwory: od Armageddon It i Animal po Photograph i Pour Some Sugar On Me, które bez wyjątku pozostawiają duże pole do popisu dla fanów. Wielkim zaskoczeniem było bisowe wykonanie trochę odstawionego na bok utworu Wasted z 1979 roku.
Wszyscy bez wyjątku byli w świetnej formie, Rick Allen i Sav dobrze się uzupełniali. Nawet Joe Elliot, który nie zawsze jest w stanie wyciągać wszystkie dźwięki, bez problemu dawał sobie radę. Faktem jest jednak, że większe show zrobiło Mötley Crüe. Nie z powodu jakości wykonania, bo zespoły utrzymywały się na równi, lecz repertuar Mötley Crüe jest bardziej koncertowy i daje większe pole do popisu, i fani bardziej szaleją. Natomiast utwory Def Leppard są lepsze do śpiewania i z jakiegoś powodu widownia bardziej się skupia na słuchaniu i oglądaniu niż na wariowaniu. Mimo wszystko, po ostatnich sekundach Wasted, owacje ciągnęły się w nieskończoność. Sam zespół sprawił wrażenie trochę zaskoczonego tak pozytywną reakcją fanów. Na koniec Joe Elliot odwrócił swój mikrofon w kierunku widowni i wszyscy opuścili scenę pozostawiając nas w niedosycie.
Nieprzespane noce na lotniskach, w pociągach i głodowanie przed koncertem… Wszystko poszło w niepamięć wraz z chwilą pierwszych dźwięków ze sceny. Był to jeden z najlepszych koncertów, na które miałam okazję pójść i jestem przekonana, że setki osób może się pod tym podpisać. 
Martyna Sołtysiak i Ula Nieścioruk