poniedziałek, 14 listopada 2011

Kartka z kalendarza


1 listopada 1971
Pogrzeb Duane'a Allmana

W kaplicy Memorial w Macon odbył się pogrzeb jednego z najwybitniejszych gitarzystów w hitorii muzyki.
Podczas ceremonii jego koledzy z zespołu wykonują trzy utwory - Stormy Monday, In Memory Of Elizabeth Reed oraz Statesboro Blues.
Duane Allman stracił życie 29 października w wyniku obrażeń poniesionych w wypadku. Wracając na motocyku z przyjęcia rozbił się próbując uniknąć zderzenia z ciężarówką. Stracił kontrolę nad maszyną i uderzył w tył pojazdu. Umarł trzy godziny później podczas operacji.
Jego ciało pochowano na cmentarzu w Rose Hill.

Paweł Urbaniec

Wywiad: Rival Sons

Rival Sons trzymają fason i przyjadą do Polski

O Rival Sons mogliście przeczytać w czerwcowym i lipcowym numerze. Gdy usłyszałem ich po raz pierwszy miałem wrażenie jakbym się przeniósł w czasy Led Zeppelin, dlatego nazywam ich moim wehikułem czasu. Niedaleko Los Angeles swoją muzykę tworzy czterech przyjaciół Jay Buchanan(wokal), Mike Miley(perkusja), Scott Holiday(gitara) i Robin Everhart(bas), czyli po prostu Rival Sons.  Kiedy rozmawiałem z Scottem przy okazji wydania ich nowego krążka, marzeniem moim było aby ten zespół przyjechał do polski, jak widać marzenia się spełniają. 24 Listopada zespół zawita do Polski i zachwyci nas swoim nowym repertuarem koncertowym. Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji i jeszcze raz porozmawiałem z Scottem, a co usłyszałem tego dowiecie się akapit niżej.

Dominik: Witaj, Scott! 


Scott: Witaj!


D: Kiedy ostatnio rozmawialiśmy powiedziałeś, że byłoby świetnie zagrać w Polsce jeszcze raz no i stało się.

S: Jestem bardzo podekscytowany tym że znowu zagramy w Polsce.

D: Na początku chciałbym porozmawiać o początkach waszego zespołu. Razem z Robinem I Mikem grałeś w Black Summer Crush, co się stało że rozstaliście się z Thomasem Flowersenem.


S: Budowałem zespół. Chciałem, by kipiał czystym rock ‘n’ roll soulem. Chodziło o to, żeby znaleźć gości z odpowiednim podejściem, umiejętnościami i osobowością. Po napisaniu kilku piosenek- nie mając wokalisty- zostałem przedstawiony Thomasowi Flowersowi. Super koleś. Poznaliśmy się lepiej i Tom zaczął śpiewać moje piosenki. Zaczęliśmy szukać składu, z którym nasz zespół mógł rozpocząć. Poznałem Michaela przez pokrewnego kolegę, od samego początku się zgraliśmy. Swojego czasu Miley zagrał kilka Jazzowych koncertów z Robinem i któregoś dnia postanowił przyprowadzić go na „przesłuchanie”. Świetnie się z nim bawiliśmy i po kilku wspólnych sesjach przyjęliśmy go do zespołu. Podpisaliśmy umowę z EMI i odbyliśmy kilka krótkich podróży w tym, występ na Polskim Przystanku Woodstock w 2006 roku. Co za czasy! Trzy występy na trzech różnych scenach w dwa dni! Krótko po tym jak EMI opóźniało wydanie naszego albumu moje wyobrażenie muzyki a wyobrażenie Thomasa zaczęły się mocno różnić. Zdawało się, że idziemy w innym kierunku, w innym niż wyobrażał sobie Tom. Uznaliśmy, że rozstanie z Tomem będzie dobrym ruchem.


D: Gdzie znaleźliście Jaya?


S: Jay’a Buchanan’a odkryłem przez przypadek w internecie. Miał kilka akustycznych utworów wrzuconych na myspace i brzmiały super. W ciągu pierwszych 30 sekund zdałem sobie sprawę, że to jest człowiek, z którym chcę współpracować. Dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że Jay mieszka nie daleko mnie i znał się z Miley’em grając z nim przez kilka lat w innym zespole.

D: 
Jak go przekonałeś, żeby dołączył do was?

S: Nie było żadnego przekonywania, naprawdę! Najpierw pogadaliśmy przez telefon, podczas rozmowy poznaliśmy nasze poglądy na temat rocka i w jakim kierunku powinien się on kierować. Po tym wszyscy razem pograliśmy i zauważyliśmy, że to jest to! I tak powstali The Rival Sons.

D: 
Jak wam się układała współpraca z nowym wokalistą?

S: Z solowej pracy Jay’a wiedziałem, że potrafił pisać ze słuchu. Potrzebowałem uzdolnionego i pewnego partnera do pisania tekstów. Na początku, Jay śpiewał tylko te piosenki, które już były napisane. Zmienialiśmy je, by móc wykonywać je na żywo i wtedy zaczęło to wszystko przyjmować obecny kształt. Bardzo nam się to podobało, było naturalne i szybkie. Gdy zaczęliśmy pisać razem, sprawy potoczyły się jeszcze lepiej. To właśnie tak powstały piosenki z EP-ki: get what's coming, torture,
soul, sleepwalker, itp..


D: W listopadzie 2008 roku mieliście swój pierwszy występ, po 7 miesiącach wydaliście pierwszą płytę. Co uległo zmianie w Twoim życiu?


S: szystko działo się tak szybko! Jak tylko zaczęliśmy grać koncerty, przyciągaliśmy coraz większe tłumy, a co za tym idzie, wydawców. No i się zaczęło... Mieliśmy szczęście. Nasze pierwsze duże koncerty odbyły się w Roxy i kilka w House Of Blues- to tam spotkaliśmy naszego obecnego managera- Toma Consolo z Front Line. To on połączył nas z CAA. Z tymi kolesiami za plecami, nasz grafik zaczął się bardzo szybko wypełniać.


D: Wiem, że jesteś ojcem dwójki dzieci, powiedz nam jak łączysz bycie ojcem z grą w zespole rockowym.


S: Na pewno chciałbym bardziej móc to łączyć. Niestety nie mogę ich brać ze sobą na trasy koncertowe. Są jednak dla mnie najważniejszymi istotami mojego życia. Już kochają Rock’n’Rolla a moi koledzy z zespołu są ich wujkami! Gadamy codziennie przez telefon, wysyłamy zdjęcia, a gdy jestem w domu poświęcam im całą moją uwagę.

D: 
Chciałbym żebyś opowiedział więcej o swojej duchowej drodze.

S: Przez 11 lat studiowałem Waisianizm.  To taka mała hinduska religia. Śpiewamy Maha Mantrę, jesteśmy wegetarianami i rozsyłamy energię poprzez Filozofię. Wcale nie jestem dobrym przykładem wyznawcy. Bycie gitarzystą i jeżdżenie na trasy koncertowe bardzo utrudnia wyznawanie jakiejkolwiek religii w porządny sposób. Ale miałem szczęście spotkać się z jednymi z najbardziej uduchowionymi ludźmi na tym świecie, w tym z moim Guru Maharajem: Radhanath Swami.

D: 
A twoja droga duchowa zaczęła się od Rush 2112, opowiedz nam tę historię.

S: No wiesz, wszystkie nasze początki zaczynają się od młodych lat, nie? Moje prawdziwe początki zaczęły się w liceum. Przez wiele ścieżek, czytaniu książek i zastanawianiu się dlaczego tu jestem. Jaki jest sens, kim jest Bóg? Wiele ludzi to robi i wydaje się to być początkiem świadomej drogi. To co było z Rush 2112 jest bardziej anegdotką, jednak prawdziwą. Ukradłem kasetę w wieku 11 lat. Nie kradłem w dzieciństwie, ale strasznie ją chciałem mieć.  Miałem wyrzuty sumienia po powrocie z domu, ale pomimo wszystko otworzyłem ją włożyłem i zauważyłem, że jest strasznie kiepskiej jakości. I wtedy do mnie doszło. Jest zniszczona, bo ją ukradłem. A-ha! Wstęp do karmy!

D: 
Wróćmy do muzyki, jak definiujecie swoją muzykę?

S: 
Mówię, że to po prostu Rock’nRoll. Próbujemy pokrywać się także z innymi podstawami takimi jak : soul, blues, folk, hard rock, jazz, funk, psychedelic, garage, punk ale nie ma żadnych wyznaczników. Tak naprawdę to ważne, żeby było to robione z pełnym poświęceniem i pasją. O to nam właśnie chodzi. Dużo z tego co robimy nazywa się Retro Rockiem. Jak ludzie chcą to tak nazywać to proszę bardzo. Nam to nie przeszkadza. Liczy się cel i końcowy efekt.

D: Unikacie porównań z Led Zeppelin czy Free, powiedz czemu?


S: Nie ma omijania porównań. Gramy rock’n’rolla zmieszanego z blusem, z niebieskookim soulowym śpiewakiem, bombowym perkusistą i basistą, który w rzeczywistości kocha  R&B. Czasem porównania stają się męczące, bo wydają się zmniejszać rozmiar naszej muzyki i osiągnięć. Ale naprawdę- jesteśmy pełni zauroczenia do tych zespołów i to wspaniałe być porównywanym do tak świetnych zespołów.



D: Jak grało wam się jako support Judas Priest podczas ich ostatniej trasy?

S: Judas Pirest to klasyczna hard rockowa kapalę, możliwość gry z nimi była dla nas wielką przyjemnością. Jednakże nie byliśmy pewni jak odbierze nas publiczność, zdominowana przez wielbicieli metalu. Ku naszemu zdziwieniu zostaliśmy ciepło przyjęcie w każdym mieście. Ponadto chłopaki z kapeli byli dla nas super, przyjemni kolesie. To była naprawdę zabójcza trasa.

D: Czego się nauczyliście od takiej legendy?

S: Oczywiście niesamowicie inspirujące dla nas było zobaczenie kogoś kto gra tak długo. Oni [Judas Priest przyp. red.] dają świetny występ każdej nocy i potrafią sprawić, aby publiczność była pewną częścią całego show, z jakim mamy do czynienia na koncercie. Bardziej niż nauką czegokolwiek zajęliśmy się przyjemnością z oglądania tak wspaniałej kapeli.


D: Ostatnio ukazał się wasz nowy album, który został znakomicie odebrany w Anglii i zdobywa ogromną popularność na całym świecie. Jak myślisz, co się przyczyniło do sukcesu tego krążka?


S: Głównym założeniem płyty było nagranie ostrego, szczerego rock’n’rolla…i myślę, że nam się udało, tylko dlatego że płyta podoba się tak duże grupie osób. Cały album powstał w zaledwie 20 dni. Szybka praca pozwoliła nam pozostać bardzo skupionymi i myślę, że to pomogło nam by album był spójny.

D: Prosto i szybko, czysty duch rock’n”rolla...

S: Zgadza się. Byłem strasznie zawiedziony ilością prze kombinowanego, zbyt dopracowanego rocka granego przez zespoły, które zapomniały że ważny jest też „roll”. Mieliśmy to na uwadze nagrywając naszą nową płytę, bez kombinacji. Myślę, że to wyróżnia nas w świecie rocka zalewanym ciągle nowymi nagraniami, co do których jakości nie tylko ja mam wątpliwości . Oczywiście taki rock n roll nie musi być dla każdego, ale to już twój wybór. My tylko trzymamy fason rock n rolla z lat 70’.


D: Dzięki za wywiad i widzimy się na koncercie w Hydrozagadce.

S: Do zobaczenia, Dominik!

Rozmawiał Dominik Wymysłowski

SATISFACTION vs. MY GENERATION



Pojedynek to gigantów. Modsi kontra rockerzy. Skutery Lambretta kontra rozklekotane amerykańskie wozy. Wymodelowane włosy kontra roztrzepane czupryny. Markowe ciuchy kontra obdarte jeansy. The Who kontra The Rolling Stones. Któremu z tych zespołów udało się stworzyć największy hymn młodych pokoleń?
Kariery The Who i The Rolling Stones toczyły się zupełnie inaczej. The Rolling Stones przetrwali z trzema – nazwijmy ich – oryginalnymi członkami; w The Who pozostało dwóch. Dyskografia tych pierwszych to prawie trzydzieści studyjnych long playów; ci drudzy nagrali jedenaście takich krążków. Ekipa Jaggera i Richardsa nie grała na Woodstock; The Who zmietli innych artystów na tym historycznym festiwalu. Oba zespoły spotykały się nieraz, a najlepszym przykładem niech będzie The Rolling Stones Rock And Roll Circus. Ci, co oglądali wiedzą, kto był górą (paradoksalnie). Świat bywa przewrotny. I tak w Polsce o The Who nie wszyscy wiedzą, a jeśli wiedzą, to stawiają ich na jednej półce z The Troggs albo jakimś innym zespołem jednego przeboju. Za to w każdym londyńskim sklepie z pamiątkami znajdą się gadżety z The Beatles i The Who. Trzeba się trochę nachodzić, żeby znaleźć jakiś rollingstonesowy fant. The Who nigdy nie stanęło na polskiej ziemi, a The Rolling Stones – aż trzy razy. Jedynym wyznacznikiem tego, który z tych zespołów generalnie był i jest lepszy, chyba musi pozostać indywidualny gust każdego słuchacza.
Spróbuję jednak rozstrzygnąć pojedynek największych kultowych przebojów tych dwóch gigantów. Singiel (I Can’t Get No) Satisfaction powstał w 1965 roku podczas amerykańskiej trasy Stonesów. W tym samym roku Pete Townshend napisał My Generation. Generalnie oba numery wychwalają nonkonformistyczne podejście do życia. Ten drugi dodatkowo pała niechęcią do starych ludzi, „którzy niczego nie rozumieją”.

Lyrics
Z jednej strony mamy: “People try to put us d-down | Just because we get around | Things they do look awful c-cold | I hope I die before I get old”, a z drugiej: “When I’m drivin’ in my car | And the man comes on the radio | He’s tellin’ me more and more | About some useless information | Supposed to drive my imagination.” Zwrotkowy remis po raz pierwszy. Refren? U The Who jest po prostu: “This is my generation | This is my generation, baby”, a Stonesi wykrzykują: ‘I can’t get no satisfaction | I can’t get no satisfaction | ‘Cause I try and I try and I try and I try | I can’t get no, I can’t get no.” Remis w refrenie – prosty I wymowny w obu piosenkach. W My Generation jest jeszcze tylko jedna zwrotka, która różni się od reszty: „Why don't you all f-fade away | And don't try to dig what we all s-s-say | I'm not trying to cause a big s-s-sensation | I'm just talkin' 'bout my g-g-g-generation”. W Satisfaction jest troche więcej tekstu: “When I’m watchin’ my TV | And that man comes on to tell me | How white my shirts can be. | Well he can’t be a man ’cause he doesn’t smoke | The same cigarrettes as me. | I can’t get no, oh no no no. | Hey hey hey, that’s what I say.”, a potem jeszcze: “When I’m ridin’ round the world | And I’m doin’ this and I’m signing that | And I’m tryin’ to make some girl | Who tells me baby better come back later next week | ’cause you see I’m on losing streak. | I can’t get no, oh no no no. | Hey hey hey, that’s what I say.” Kolejne zwrotki – remis z lekkim wskazaniem na Stonesów (za długość).

Dotychczasowy wynik: Remis ze wskazaniem na Satisfaction


Wykonanie
To nie jest tak, że każdy wykona Satisfaction, ale nie jest to najtrudniejszy utwór (w szczególności do zaśpiewania). Natomiast policzkiem dla dobrego smaku byłoby, gdyby ktokolwiek poza Rogerem Daltreyem odważył się śpiewać My Generation. Ten mocarny głos i charakterystyczne bardzo trudne jąkanie to wizytówka The Who. Bardzo trudne partie wokalne dają w tej kategorii zdecydowaną przewagę My Generation. Jeśli chodzi o grę, to ta w utworze The Who jest trochę szybsza, ale powiedzmy, że może być tu remis.

Dotychczasowy wynik: 1:0,5 dla My Generation

Powszechność w latach sześćdziesiątych
Satisfaction było jak najbardziej punktem kulminacyjnym występów The Rolling Stoines, a My Generation królowało na koncertach The Who. Jednak, w „zaciszu” domowych prywatek to właśnie ten drugi hymn wybrzmiewał z gramofonów. Może to za sprawą tempa the Who bardziej pasowali do szalonych imprez i spożywania wszelkich używek. Może to dzięki ich wizerunkowi buntowników demolujących wszystko, co przeszkadzało w prowadzeniu życia modsów.

Dotychczasowy wynik: 2:0,5 dla My Generation

Powszechność dziś
Fakt, że Stonesi nie próżnują i właściwie nie robią sobie dłuższych przerw w koncertowaniu i nagrywaniu przyczynił się do zepchnięcia My Generation z tronu. Oczywiście, na każdej imprezie i tak w którymś momencie poleci i jeden i drugi hit, ale chyba Satisfaction pozostaje od ładnych paru lat tym pierwszym wyborem.

Dotychczasowy wynik: 2:1 dla My Generation

Wpływ na popkulturę
Chyba w tym miejscu należałoby poddać oba utwory jakiejś analizie parasocjologicznej. Ja tego nie będę próbował. Fakt jest taki, że słowa My Generation częściej trafiają na wszelkie gadżety i kolejne pokolenia niejako recypują ten numer. Satisfaction utrzymuje się na pewnym stałym poziomie. Ciężko znaleźć jakąś „sztukę”, która ociera się o analizę Satisfaction. Ale też nie jest to niemożliwe. The Who na dodatek świetnie potrafili wykorzystać swoje patriotyczne logo. Do tego wykorzystali narodowe barwy, aby je nieco uprościć i sprowadzić do formy tarczy. Stali się pupilkami Brytyjczyków i całej tamtejszej popkultury. Nieco inaczej sytuacja ukształtowała się w Stanach. Tam prym wiedli Stonesi, a ich znajomość z Andym Warholem prawie z automatu usytuowała ich na karcie amerykańskiej popkultury.

Dotychczasowy wynik: 3:2 dla My Generation

Co wolimy?
Da się zaobserwować zjawisko swoistego dorastania do The Who. Coś w tym jest. Za młodu słuchamy Stonesów, bo to jest cool. Potem się w nich zakochujemy. A potem gdzieś usłyszymy My Generation. Niestety niewielu kopie głębiej w rewelacyjnej dyskografii The Who, ale to jest temat na inny artykuł. Jest taki moment, w którym odczuwamy pewien przesyt Stonesów i ich Satisfaction. Nie nudzą nam się słowa i przesłanie, wciąż kochamy te nuty, ale chcielibyśmy dostać coś o podobnym wydźwięku i buntowniczym charakterze, co jednak nie będzie oklepanym Satisfaction. Wtedy z pomocą przychodzi My Generation. Mimo tej samej daty powstania, odbieram ten drugi jako nieco świeższy kawałek.

Dotychczasowy wynik: 4:2 dla My Generation


Co dziś możemy usłyszeć w wersji live?
Stonesi zawsze grają swój szlagier. Niektórzy nawet idą na ich występ tylko po to, aby usłyszeć ten hit. Należy podkreślić, że wykonywany jest perfekcyjnie. Nic dodać, nic ująć. The Who bardzo rzadko koncertują. Raczej nie są to trasy tylko okazjonalne wieczory. Nie zawsze wykonują swój przebój. Nie należy się dziwić. Jest o wiele trudniejszy i wyczerpujący niż konkurent, a nie zapominajmy, że Roger Daltrey ma 67 lat i niedawny nowotworowy epizod. Czasami wokalista nieco zmienia ten hymn i śpiewa go w bardzo bluesowej aranżacji. Jednak, za każdym razem, kiedy decyduje się go zaśpiewać, robi to fenomenalnie.

Dotychczasowy wynik: 4:3 dla My Generation

Jak bardzo te kawałki pomogły im w karierze?
Zdecydowanie Satisfaction wystrzeliło The Rolling Stones na orbitę, na której pozostają do dziś. Na zawsze pozostanie to ich największy przebój. Z The Who sprawy mają się nico inaczej. My Generation ukazało się już na ich debiucie (wcześniej było singlem), jednak dziś przeciętny Brytyjczyk nie uzna tego za ich największy moment. Z pewnością ponad połowa z nich wymieni całą rock-operę Tommy albo choćby koncept album Quadrophenia. The Who nie potrzebowali My Generation, aby być tu, gdzie się znaleźli.
Końcowy wynik: 4:4
Sebastian Żwan

Powtórka z rozrywki: Cocaine

Jak napisać niebanalną piosenkę potępiającą narkotyki? Cóż, jest to nie lada wyzwanie w świecie muzycznym, w którym panuje zasada trzech bóstw - Sex, Drugs and Rock’N’Roll. Jednak artyście z miasta Tulsa w Oklahomie się to udało. Ba, stworzył utwór rozpoznawalny niemalże na całym świecie, chociaż niewiele osób już pamięta, że twórcą Cocaine jest nie Clapton, lecz JJ Cale.

JJ Cale, przedstawiciel tak zwanego nurtu Tulsa Sound, nagrał Cocaine w 1976. Eric Clapton, który sam przed paru laty pożegnał się z narkotykami, bardzo chwalił przesłanie utworu. Na pierwszy rzut oka tekst wydaje się wychwalać biały proszek:

„If you wanna hang out, you’ve got to take her out, cocaine.”

Ewidentnie zapowiada się dobra zabawa z damą kokainą. Zresztą sama melodyka utworu nie jest smętna ani przygnębiająca, ale właśnie całkiem radosna. Dopiero przy dokładniejszym przesłuchaniu utworu uświadamiamy sobie, że ten środek jest w rzeczywistości uzależniający, prowadzący do naszej zguby.

Wspomniany Clapton wydał własną wersję utworu już w 1977 roku, która znalazła się na albumie Slowhand. Nie był to pierwszy raz kiedy gitarzysta sięgał po kompozycje Cale’a. W 1970 roku na albumie Eric Clapton znalazł się słynny After Midnight. Obie wersje Kokainy są do siebie podobne, ta Claptona wyróżnia się jedynie bardziej rockowym brzmieniem i popularną solówką gitarową zamykającą kawałek.

Kompozycja nie posiada wielu interpretacji, co w przypadku bluesowych kawałków jest powszechnym zjawiskiem, jednak każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa, nie będąc dokładnym powieleniem oryginału. Nazareth zaczęli wykonywać Cocaine w czasie swoich koncertów na początku lat 80., a uwiecznione nagranie z ich przebiegu można znaleźć na studyjnym The Fool Circle i koncertowym Snaz (oba albumy pochodzą z 1981 roku). Wersję Claptona znam od dzieciństwa i być może dlatego słysząc wykonanie Nazareth uznaję je jako pożądany napływ świeżego powietrza. Linia melodyczna znacznie się różni od oryginału, a podkreśla ją ciekawe połączenie gitar elektrycznej i akustycznej jak i gra na kongach. Jedyne, co nam przypomina przebój to ciągłe powtarzanie refrenu, to mantryczne „She don’t lie, she don’t lie, she don’t lie” i krzyki tysiąca widzów: „Cocaine!”.

Dziesięć lat później, w 1990 roku, o utworze przypomniał sobie gitarzysta Duran Duran Andy Taylor przy okazji nagrywania solowego albumu z coverami. Jest to chyba najbardziej energiczna wersja Kokainy. Solówka Claptona została tutaj wykorzystana jako krótka wstawka między poszczególnymi zwrotkami, a cały kawałek wzbogacają brzmienia klawiszowe. Tak na marginesie, to przy pierwszym przesłuchaniu początek utworu skojarzył mi się z She Drives Me Crazy Fine Young Cannibals.

Kolejnych dwadzieścia lat trzeba było czekać na następną i już ostatnią interpretację utworu, która się do tej pory ukazała na scenie muzycznej. O Cocaine przypomniał sobie młody amerykański zespół Black Robot umieszczając utwór na swoim debiutanckim albumie. Kawałek jest w porządku… Więcej na ten temat nie mogę powiedzieć. Ciągnąc dalej grę w skojarzenia mogę jedynie dodać, że wyróżnia się tutaj wstawka klawiszowo-gitarowa przywodząca na myśl Won’t Get Fooled Again The Who.


Zamiast odgrzewać stare kotlety i klepać ten sam kawałek raz za razem, o wiele ciekawiej jest słuchać jego indywidualnych interpretacji. Nick Mason spytany o zdanie na temat bluesowego coverbandu Blue Floyd również stwierdził, że lepiej jest, gdy ktoś wykorzystuje znane utwory jedynie jako bazę pod własne kompozycje, niż gdy ślepo je kopiuje. Co prawda Cocaine nie była powielana zbyt często, ale pod tym względem przebieg jej kariery jest do pozazdroszczenia.
Ewa Nieścioruk

Kobiecy punkt widzenia: Cherie Currie


"W świecie rocka nie ma miejsca dla kobiet" - to dość popularne stwierdzenie, jednak postanowiłam dać szansę kobietom. W związku z tym powołałam do życia nowy dział Rock Bottom. Dział poświęcony od początku do końca kobietom i pisany przez kobietę. Inny punkt widzenia i poszukiwanie kobiet, które wywarły wpływ na świat muzyki i na życie słuchaczy rocka przywiódł mnie do połowy lat 70., kiedy to narodził się jeden z największych zespołów tamtych lat, a z pewnością największy damski rockband wszechczasów! 5 pięknych kobiet…  Oto jedna z nich…

Cherie Currie i jej szalona kariera 

Piękna, młoda i utalentowana. Czy coś więcej jest potrzebne, aby osiągnąć szczyt? Trzeba się jeszcze znaleźć we właściwym czasie i odpowiednim miejscu. Cherie udało się połączyć to wszystko. W ciągu jednej chwili życie nastoletniej piękności wywróciło się do góry nogami i to nie po raz pierwszy. Za pierwszym razem rozwód rodziców i wyjazd mamy wraz z bratem do Indonezji zrujnowały życie Cherie i jej siostrze bliźniaczce Marie. Zbuntowane i zniesmaczone nowym życiem dziewczyny coraz częściej pojawiały się wieczorami w najmodniejszym klubie dla nastolatków - Sugar Shack w Hollywood. Pamiętnego wieczoru Cherie zjawiła się w klubie w ubraniu zainspirowanym stylem Davida Bowiego; od razu spodobała się Kimowi Fowley’owi. Manager The Runaways, damskiego rockbandu założonego przez Joan Jett i Sandy West, zauroczony wyglądem dziewczyny zaproponował jej udział w castingu na wokalistkę. Warunkiem przystąpienia do przesłuchania było zaśpiewanie piosenki Suzi Quatro, jednak Cherie wybrała Fever Peggy Lee. Joan i Kim niezbyt zachwyceni przygotowanym repertuarem zaczęli wymyślać piosenkę, której refren miał nawiązywać do imienia Cherie. Improwizacja z początku szła bardzo opornie, ale po kilku próbach Cherie rozkręciła się i pokazała, co potrafi. Tego dnia powstał jeden z największych hitów The Runaways - Cherry Bomb. Zaśpiewany seksownie i z pazurem stał się hymnem zbuntowanych nastolatek.
Niespełna szesnastoletnia Cherry została rzucona w sam środek świata muzyki i show biznesu. Po miesiącu współpracy dziewczyny podpisały kontrakt z Mercury Records i nagrały płytę The Runaways. Dwa tygodnie później Kim dogadał trasę koncertową; z dnia na dzień porzuciły dotychczasowe życie i  rodzinne domy - ruszyły w świat. Z początku zespół nie spotkał się z aprobatą, głównie ze względu na odmienność prezentowanego materiału. Odmienność nie muzyczną, lecz płciową. Do tej pory świat rocka był zarezerwowany wyłącznie dla twardych facetów, tymczasem na scenie pojawiało się 5 dziewczyn na czele z blond pięknością. Pokazały, że potrafią grać i to jak. Porywały publiczność. Tak właśnie zaczął się czas The Runaways. W 1977 zawitały do Japonii jako czwarty najchętniej słuchany zespół (zaraz po ABBA, Led Zeppelin i Kiss).
Niedoświadczona Cherie dała się wciągnąć w mroczne czeluści sławy - pierwszy przyszedł alkohol z czasem doszły narkotyki. Dziewczyny "bawiły" się jak prawdziwi rockmeni. Grafik był wypełniony po brzegi, przepracowane i zniszczone zabawami coraz częściej się kłóciły. Cherie stała się ikoną seksownego rocka. Wyzywające stroje, gorsety, szpilki, mocny makijaż to były jej znaki rozpoznawcze. Śpiewanie i zespół zeszły na drugi plan. To był szczyt kariery, szczyt szczytów, jeśli chodzi o zainteresowanie prasy życiem prywatnym Cherie. Coraz częściej dawała się namawiać na sesje dla plotkarskich i męskich gazet. Reszta zespołu narzekała na brak współpracy, Cherie nie wytrzymała presji i ciągłych oskarżeń. Dziewczyny nagrały Live In Japan i zaraz potem wróciły do USA z zamiarem rejestrowania kolejnego krążka. Cherie nie chciała współpracować, obrażona i nieradząca sobie z własnymi uczuciami i ciężarem bycia ikoną odeszła od zespołu. Wróciła do domu. Wraz z zatrzaśnięciem drzwi do studia zakończyła swoją karierę. Po 2 latach cichego życia postanowiła wrócić do muzyki. Jednak, płyta nagrana z bliźniaczką nie przyniosła spodziewanego zainteresowania. Cherie próbowała swoich sił - z mniej lub bardziej udanym skutkiem - również w aktorstwie. Ostateczny koniec kariery przyniosła autobiografia "Neon Angel: The Cherie Currie Story." Okrojona i dostosowana dla nastolatków wersja zapisków trafiła w 1998 roku do księgarni. Niedawno w końcu wydana została prawdziwa i pełna wersja opowieści o życiu, wzlotach i upadku ikony rockowego świata.
Cherie dostała możliwość zaistnienia, jednak nie udźwignęła ciężaru sławy. Jej kariera rozpoczęła się równie szybko jak się skończyła. Jednak odcisnęła ona spory ślad w historii muzyki rockowej jak na piękność w szpilkach.
Martyna Sołtysiak

Koncerty: Brian Setzer's Rockabilly Riot!, 13.07.2011, Berlin

13 lipca w berlińskim klubie Huxleys Neue Welt odbył się koncert legendarnego artysty rockabilly, Briana Setzera. Sławę zdobył na początku lat osiemdziesiątych ze swoim zespołem Stray Cats, inspirując się klimatami rock and rolla lat pięćdziesiątych.
Trudno właściwie było przeoczyć klub, w którym miał odbyć się koncert. Panowie z fryzurami „na Elvisa”, Panie w stylu pin-up już z daleka rzucali się w oczy.
Nieco po 19 na scenę wkroczył szwedzki zespół The Knockouts. Nikt specjalnie nie był tym podekscytowany, nie wiedząc właściwie, co to za zespół. Występ można uznać za przeciętny. Niczym nie zachwycał, już nie wspominając o nagłośnieniu. Jedyne co mi utkwiło w pamięci to słaba wersja utworu I Want You To Want Me z repertuaru Cheap Trick. Bądź co bądź, szybko zeszli ze sceny pozostawiając nas niecierpliwie wyczekujących prawdziwej uczty w klimacie rockabilly.
Długo nie trzeba było czekać. Już zaraz kontrabasista Johnny Hatton i perkusista Noah Levy wkroczyli na scenę z riffem Ignition. Tuż za nimi ubrany w kolorową, błyszczącą marynarę i zielone creepersy Brian Setzer, któremu towarzyszył wrzask publiczności. Pierwszy set składał się głównie z solowych dokonań artysty tak jak This Cats On A Hot Tin Roof, Drive Like Lightening (Crash Like Thunder) czy Slow Down – Flosom Prison Blues. Nie zabrakło jednak klasycznych standardów jak Put Your Cat Clothes On lub Blue Moon Of Kentucky. 
Drugi set wypadł znacznie ciekawiej, a to z pewnością dzięki obecności kolegi Briana ze Stray Cats - wspaniałego Slim Jim Phantom. Możliwość oglądania tych dwóch muzyków razem na scenie to pewnie spełnienie marzeń każdego szanującego się fana rockabilly. Z nowym kontrabasistą Chrisem D'Rozario zespół przeniósł się do magicznych lat osiemdziesiątych z najlepszymi utworami z repertuaru Stray Cats. Od Rumble In Brighton przez Stray Cat Strut do Rock This Town, wszystko zostało zagrane na najwyższym poziomie. Sposób w jaki Slim Jim i Setzer dogadują się na scenie jest niezastąpiony. Tworzą zgraną całość, a ich dobry humor udziela się wszystkim. Jako wisienkę na torcie można uznać „bitwę” kontrabasistów i akrobacje z tym związane. Chris D'Rozario i Johnny Hatton grali w każdej możliwej pozycji, stojąc na swoich instrumentach lub grając z nimi zawieszonymi na plecach. Ku powszechnej radości zgromadzonych sam Setzer przerzucił się na kontrabas i zadziwił swoimi umiejętnościami.

Jedyne, na co można narzekać to czas trwania koncertu - mogli zagrać z pół godziny dłużej. Chociaż nie jest to muzyka przepełniona długimi solówkami gitarowymi ani skomplikowaną aranżacją, więc może się zwyczajnie czepiam. Nawet osobom na co dzień nie słuchającym tego typu muzyki, polecam przejść się kiedyś na taki koncert. Jest na tyle lekki i przyjemny, że każdemu może się spodobać.
Ula Nieścioruk

Koncerty: The Pretty Things, 21.10.2011, Praga


Okrutna prawda jest taka, że dwudziestoparolatkowi żyjącemu w XXI wieku nie dane jest zobaczyć wiele prawdziwie rock’n’rollowych koncertów. No bo ile grup tego gatunku przetrwało? A ile z tych, które przetrwały, gra jeszcze taką muzykę? Po odpowiedź odsyłam do mojego artykułu „Gwiazdy Rock’n’rolla” zamieszczonego na stronie www.mgzn.pl. W każdym razie, żeby zobaczyć niegdysiejszych rywali Stonesów, a przede wszystkim grupę, która do końca pozostała wierna kipiącemu od seksu rock’n’rollowi, musiałem udać się do naszych południowych sąsiadów. Miejscem koncertu był klub a la speluna… Ale to nic – to tak jak na rock’n’rollowców przystało.

Zero supportu. Nie potrzeba rozgrzewki. Phil May (wokal) i Dick Taylor (gitara) z oryginalnego składu Ślicznotek otoczyli się młodymi muzykami, którzy narodzili się długo po latach świetności kapeli. Skład był wyborny, pełen energii i niepozostawiający nic do życzenia. Muzycy weszli na scenę ubrani w czarne garnitury, białe koszule i czarne śledziki. Phil May spotęgował swoją powagę ciemnymi okularami. No i zaczęło się! Na początek odjazdowy Roadrunner z charakterystycznym riffem, harmonijką i grzechotkami w tle. Tańczcie, drętwe pepiki! Genialne wrażenie od samego początku wywarł na mnie Dick Taylor ze swoją nieco sztywną postawą i aparycją szurniętego profesorka. Za to gitarzystą jest wybornym i największą stratą w historii The Rolling Stones (był w ich pierwszym składzie). Czerpiąc cały czas ze swojego debiutu grupa wykonała Don’t Bring Me Down. Potem nadszedł czas na skromną promocję ich ostatniego studyjnego krążka – Balboa Island. Numer The Beat Goes On wcale nie odstaje od najlepszych czasów grupy. Muzycy zafundowali prawdziwą ucztę grając z rzędu trzy numery z pierwszej w historii rock-opery - S.F. Sorrow. Do dzisiaj uważa się ją za niedościgniony wzór dla tego „gatunku”, choć zdecydowanie przegrywa konkurs popularności z Tommy The Who. Artyści wykonali otwierający całość S.F. Sorrow Is Born, She Says Good Morning i Baron Saturday, w którym, oczywiście, za mikrofonem stanął sam Taylor. Nie zabrakło prawdziwego bluesa rodem z Delty. Akustyczny I Can’t Be Satisfied z repertuaru Muddy’ego Watersa dowiódł, że panowie wiedzą, skąd wziął się rhythm’n’blues. Nie mogłem oderwać oczu od dłoni gitarzysty zdającego się grać pod czujnym okiem ducha Roberta Johnsona. Od pierwszych minut dało się słyszeć okrzyki „Get The Picture!” i „Midnight To Six!”. Oczywiście, The Pretties nie zawiedli i oba te szlagiery poleciały… i to był jedyny moment, w którym Czesi pokazali, że żyją. Cały ocean riffów wydobywał się ze starego Gibsona ES-355 Dicka Taylora. Obok She’s Fine She’s Mine i Honey, I Need usłyszałem melancholijne Rainin’ In My Heart. To taki przytulany utwór na urządzane po kryjomu domówki na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I znów powrócił materiał z S.F. Sorrow. Tym razem w postaci Old Man Going, który stał się niejako proroczym dla punk rocka. I jeszcze z tego właśnie long playa zespół wykonał przepiękne i wzruszające (choć kryminalnie za krótkie) Loneliest Person. Przejmujący wokal Maya aż ściskał za serce. Na zakończenie potężna dawka rock’n’rollowego  szaleństwa. Garażowe Come See Me, mocne L.S.D. i znana chyba przez cały świat Rosalyn. Na bisy poleciał numer Bo Diddleya You Can’t Judge A Book By The Cover. To było po prostu zaje*****! Kocham tę energię i znienawidziłem prawa rynku, które zepchnęły The Pretty Things w niebyt, a wylansowały Stonesów na największych „rock’n’rollowców”. Gówno prawda! The Pretty Things dają czadu, Phil May śpiewa tak jak się śpiewało w rozpijaczonych barach 45 lat temu, Dick Taylor jest mistrzem, a każdy po ich koncercie ma ochotę na ostry seks.
Sebastian Żwan

Płyty: SuperHeavy

„Pewnego razu muzycy spotkali się przypadkowo w windzie, która zacięła się między piętrami. Z nudów zaczęli pisać piosenki. W pewnym momencie winda zmieniła się w wielkie studio nagrań i magicznie pojawiły się instrumenty.”
Historia powstania SuperHeavy przedstawia się w inny sposób niż ta opowiedziana żartobliwie przez grupę w trakcie jednego z wywiadów.  Bez wątpienia było to jedno z najbardziej oczekiwanych, obok nowego krążka Coldplay, wydawnictw roku 2011. Światowa premiera miała miejsce we wrześniu nakładem Universal Music Group. W Polsce dostępne są dwie wersje albumu: podstawowa, zawierająca 12 utworów oraz rozszerzona z 16 kompozycjami.
Na początku roku 2009 w Jim Henson Studios w Los Angeles grupa w dziesięć dni zarejestrowała trzydzieści pięć godzin muzyki, z których powstało dwadzieścia dziewięć utworów. Pierwszy singiel Miracle Worker podbijał listy przebojów w lipcu 2011, drugi, Satyameva Jayathe został wydany miesiąc później ciesząc się równie dużą popularnością.
Pomysł na grupę grającą tak zróżnicowaną muzykę urodził się w głowie byłego lidera zespołu Eurythmics, Davida A. Stewarta, który dzielił z Mickiem Jaggerem pasję do indyjskiej muzyki. „Chcieliśmy połączyć różne style muzyczne (…)” - mówi o płycie frontman Stonesów. Stewart dodaje, że projekt można porównać do pomysłu szalonego alchemika. Do współpracy zaproszono Joss Stone, brytyjską soulową wokalistkę, z którą Stewart miał okazję współpracować kilka miesięcy wcześniej w trakcie nagrań do jej albumu. Następnie zaangażowany do projektu został autor soundtracku do Slumdoga - Milionera z ulicy – A.R Rahman, a jako ostatni - najmłodszy syn Boba Marleya – Damian Marley. Skład uzupełnili Ann Marie Calhoun grająca na skrzypcach oraz sekcja rytmiczna z zespołu Marleya - Shiah Coore na basie i Courtney Diedrick na perkusji. Muzycy w wywiadach podkreślają z jaką przyjemnością pracowało się im razem. To zrozumienie odbiło się w sposobie nagrań, bo wszyscy w ich trakcie byli obecni w studio i album w zasadzie nagrywany był na żywo.
Jasne i precyzyjne określenie gatunku grupy jest niemożliwe. Na płycie słychać bardzo mocno wpływy muzyki indyjskiej (Satyameva Jayathe Jagger śpiewa nawet w staroindyjskim języku sanskryt), nie brakuje chwytliwego popu, lekkiego rocka, reggae oraz soulu. Fani ballad również znajdą tu coś dla siebie. Mimo tego, że z ogromną przyjemnością słucham tej płyty, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta multistylowość zespołu powoduje, że tak naprawdę zespół swojego stylu nie posiada. Ale, czy gwiazdy takie jak Jagger, Stewart, Marley, Rahman i Stone w ogóle potrzebują łatki? 
Michał Piotrowski

Płyty: Coldplay

Mylo Xyloto – czy to cały czas Coldplay?

Nowa płyta jednego z najbardziej medialnych zespołów rockowych naszych czasów od początku wzbudzała kontrowersje, szczególnie ze względu na muzyczny flirt“ z gwiazdą pop – Rihanną - w utworze Princess Of China. Jak można więc skategoryzować nową twarz Coldplay – czy to jeszcze rock czy może już pop?
Kapela z Chrisem Martinem na czele dotychczas znana była z utworów nostalgicznych, melancholijnych (chociażby A Rush Of Blood To The Head czy The Scientist). Ich nowe dzieło, Mylo Xyloto, znacznie odbiega od stylu do którego Coldplay przyzwyczaiło słuchaczy. Po wielkim sukcesie Viva La Vida Or Death And All His Friends z 2008 roku muzycy obiecywali album spokojny, bardzo stonowany, jednak Mylo… to płyta energetyczna, miejscami wręcz taneczna. Dużo tu elektroniki, szczególnie w krótkim instrumentalnym Mylo Xyloto będącym wstępem dla przebojowego Hurts Like Heaven, oraz we wspomnianym już Princess Of China. Instrumentalnych wstawek jest tu więcej – M.M.I.X. przechodzące płynnie w singlowe Every Teardrop Is A Waterfall, a także A Hopeful Transmission. Drugi, intensywnie promowany singiel, Paradise, jest jednym z mocniejszych punktów albumu. „Dawne” Coldplay pobrzmiewa w zaledwie paru spokojniejszych utworach takich jak U.F.O. czy Up In Flames. Przeboje przeplatają się tu z nostalgią tworząc spójną, lecz dosyć ugrzecznioną całość.
Mylo... nie jest może największym odkryciem w historii muzyki rockowej, jednak wielbicielom zespołu przypadnie do gustu. Wszystko jest tu znakomicie dopracowane, począwszy od doboru i skomponowania materiału, na stronie graficznej utrzymanej w konwencji graffiti kończąc. Jest to album lekki, łatwy i przyjemny, a wokal pana Martina nadal czaruje, co z pewnością zapewni Coldplay komercyjny sukces. Kolejny i zapewne nie ostatni.
Marta Szczepańska

Płyty: Ken Hensley & Live Fire

Faster


Jakie szczęście, że stary dobry Ken nie nagrał kolejnego albumu w stylu zniewieściałego Blood On The Highway. Za to ten legendarny hammondzista i założyciel Uriah Heep postanowił cofnąć się w czasie i odkopać te inspiracje, które towarzyszyły mu przy nagrywaniu najlepszych płyt Uriah czy jego pierwszych trzech solowych krążków.
Tym razem połączył siły z hard rockowym zespołem Live Fire i wyszedł z tego iście mroczny epicki album. Live Fire to skandynawska kapela prowadzona przez Eirikura Haukssona (wokal), która jest mocno zafascynowana dorobkiem Uriah Heep ery Davida Byrona.
Na płycie znalazło się 11 kompozycji i jeden bonus. Cała muzyka wyszła spod pióra Kena. Jego gra także zdominowała ten album. Cudownie, bowiem ze wszelkich „ruin” po prawdziwym Uriah Heep tylko Hensley jest godzien tej nazwy. Materiał na tym wydawnictwie to w głównej mierze melodyjny hard rock, ozdobiony nieco progresywną grą klawiszy i bardzo mocny i czysty głos Haukssona.  Na szczególne wyróżnienie zasługują takie utwory jak rozkręcający się Set Me Free (From Yesterday), wpadający w ucho I Cry Alone, brzmiąca jakby rodem z repertuaru rodzimej grupy Hensleya Katrine. I to właśnie po Katrine całość trochę przyspiesza i taka pozostaje właściwie do końca. Zdecydowanie numerem jeden tego albumu będzie Fill Your Head (With Rock). Świetne riffy i chwytliwy tekst . Czego chcieć więcej? Bonusowym numerem jest nieco pompatyczna wersja live kultowego utworu Circle Of Hands.
Z materiałem zaprezentowanym na Faster Ken Hensley mógłby z powodzeniem dzielić scenę z tuzami światowego hard rocka. Od jakiegoś czasu  utwierdzam się w przekonaniu, że solowy Ken Hensley jest lepszym wyborem niż ten dziwny zespół, który jeździ po świecie pod szyldem Uriah Heep. Zdecydowanie polecam najnowszy krążek od mistrza.
Sebastian Żwan

Płyty: Quiet Riot

Metal Health


Po wydaniu dwóch albumów, odejściu współzałożyciela i gitarzysty zespołu – Randy’ego Rhoadsa (wraz z basistą Rudym Sarzo), zespół zawiesił działalność. Dzięki uporowi wokalisty Kevina DuBrowa i nieco niefortunnej śmierci Randy’ego w 1982 roku grupa wróciła do gry w składzie: DuBrow na wokalu, Sarzo na basie, Frankie Banali na perkusji i Carlos Carvazo na gitarze.
Nawet podpisanie kontraktu z wytwórnią płytową Sony Music Entertainment we wrześniu 1982 roku nie zapowiadało tak spektakularnego sukcesu Metal Health, trzeciego studyjnego albumu Quiet Riot dedykowanemu tragicznie zmarłemu Rhoadsowi.
Pierwszą rzeczą, na którą zwraca się uwagę biorąc album do ręki jest fantastyczna okładka. Dlaczego? To powód, żebyś, Czytelniku, nabył płytę i sam ją obejrzał. Jednak ważniejsza od okładki jest zawartość pudełka. Album otwierają dwa największe hity zespołu. Tytułowy  Metal Health jest podręcznikowym przykładem czadowego hard rockowego grania. Żałuję, że nie można już posłuchać tego utworu na żywo w wykonaniu DuBrowa, który przedawkował kokainę w 2007 roku. Drugi z wymienionych hitów to Cum On Feel the Noise, cover utworu zespołu Slade. Odradzam słuchania w samochodzie. Don’t Wanna Let You Go to nieco wolniejsza kompozycja, ale nadal podręcznikowy hard rock. Następny utwór to trzymający poziom Slick Black Cadillac – feel’s all right, jak śpiewa zespół. Nutkę pesymizmu da się wyczuć w Love’s A Bitch. Następny utwór – Breathless - moim zdaniem nie pasuje do albumu. Tempo - owszem zupełnie przyzwoite, ale całość mnie nie przekonuje. Natomiast Run For Cover to zupełnie inna bajka, fantastyczne riffy, typowe dla Quiet Riot chórki. To mój ulubiony utwór zespołu. W instrumentalnym Battle Axe Carvazo usiłuje zmierzyć się z legendą Rhoadsa, Wam pozostawiam ocenę, z jakim skutkiem. Dziewiąty, przedostatni utwór na płycie, jak większość kompozycji grupy napisany przez Dubrowa - Let’s Get Crazy – na żywo na pewno pozwala poszaleć. Krążek zamyka ballada Thunderbird i to świetne zakończenie albumu, który mieści się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych płyt. 100% hard rocka. Warto dodać, że Metal Health było notowane na pierwszym miejscu listy Billboardu, sprzedało się na całym świecie w ilości sześciu milionów kopii i otworzyło zespołowi drzwi do wielkiej kariery dając mu pozycję jednego z bardziej popularnych w latach osiemdziesiątych.
 Michał Piotrowski

Płyty: The Answer

Z kraju czterolistnej koniczyny


W dzisiejszych czasach - fali pseudo-rockowych zespołów - ciężko o dobry kawał hard rockowego mięsa. Na szczęście są takie zespoły jak The Answer, wierne pewnym ideałom i trzymające się ram wytyczonych przez takich klasyków jak Deep Purple czy AC/DC. Główną inspiracją do nagrania Revival byli właśnie Australijczycy.

Podczas jednej z najbardziej udanych tras w historii rocka, „Black Ice Tour”, muzycy z Irlandii mieli szanse supportować swoich idoli. Zagrali wspólnie z nimi 133 koncerty (niedawno również ukazało się DVD The Answer, 412 Days Of Rock 'N' Roll, dokumentujące cała trasę), nauczyli się profesjonalizmu i tego, że nie wolno zapominać skąd się pochodzi. Bary i małe, ciasne speluny to rdzeń hard rocka i powinna o tym pamiętać każda nowa kapela. Była to bardzo ważna lekcja dla nich i uznają to za najważniejszy czynnik kształtujący nową płytę. Jednak zanim trasa na dobre się rozpoczęła, The Answer byli o włos od pożegnania się z AC/DC.

Po piątym występie w Toronto, muzycy udali się do Bostonu, gdzie mieli zagrać następny koncert. Niestety na granicy ich wóz został zatrzymany i policja powiedziała, że nie przepuści ich kierowcy, uzasadniając to jakimiś starymi zarzutami o posiadanie narkotyków. Irlandczycy utknęli, firma przewozowa wysłała do nich innego kierowcę z Nashville, ale oczywiście mógł nie zdążyć na czas. Ekipa AC/DC była już w Bostonie, chłopaki z The Answer dostali telefon, że wszystko będzie gotowe na ich przyjazd, oni tylko będą musieli wejść na scenę i zagrać. Kiedy tylko zjawił się nowy kierowca, w szaleńczym pośpiechu ruszyli na koncert. Niestety mieli pecha, utknęli w korku i ominęli występ z AC/DC. Najbardziej z całej historii podoba mi się to jak skwitował całe wydarzenie Angus Young w dwóch słowach: „Shit happens!”.

Wracając do nowej płyty, która jest przeplatana bluesowym feelingiem i surową gitarą. Album trafił do sklepów 3 września i jak do tej pory spotyka się z entuzjazmem ze strony rynku muzycznego. Produkcją zajmował się Chris Smith. Na albumie usłyszymy wiele utworów jak chociażby Piece By Piece, które przypominają nam piękne lata 80’ I rozkwit hard rockowej muzyki. Cała płyta wpisuję się znakomicie w kanon gatunku I na pewno można ją postawić na półce obok takich albumów jak Razors Edge czy Van Halen.  Uznałem że zamiast rozpisywać się o kompozycjach i analizowaniem każdej piosenki z osobna, napiszę po prostu Good job!, a niektóre z piosenek przybliżą wam sami muzycy.

Waste Your Tears

Nelson Cormac: „Pomysł na ten utwór powstał 3 tygodnie wcześniej przed nagrywaniem albumu w El Paso. Mieliśmy kilka riffów, pomysłów i wersji tekstu ale tak naprawdę nie wiedzieliśmy jak je złożyć w całość. Dopiero Chris [producent przyp.red.] naprowadził nas na właściwy tor. Końcowy wynik jest taki, że ten album jest chyba najmocniejszym utworem na całej płycie.”

Use Me

Nesson Cormac: „Kolejny mocny utwór, który ma ciągle wprawiać twoją głowę w ruch [śmiech].”

Trouble

Micky Waters: „To było pierwsze nagranie, jakiego dokonaliśmy na nowy krążek. W tym utworze, dla odmiany, mamy wiecej bluesa. Osobiście jest to mój ulubiony utwór z nowej płyty i wspaniale się sprawdza na koncertach.”

Nowhere Freeway

Paul Mahon: „Nowhere Freeway było pewnym eksperymentem. Chcieliśmy w ten sposób zrobić coś innego niż do tej pory, a jaki był tego efekt, to już usłyszycie na płycie [śmiech].”
Dominik Wymysłowski

Przeżyjmy to jeszcze raz: Gary Moore na Torwarze

Na początku tego roku pożegnaliśmy wybitnego bluesowego gitarzystę. Gary Moore (bo o nim mowa) zmarł 2 lutego 2011 roku podczas wakacji w hiszpańskiej miejscowości Estepona. Ostatni raz pojawił się w naszym kraju dwa lata temu w listopadzie.

Wspomniany miesiąc to czas, w którym szczególnie mocno wracamy pamięcią do ważnych dla nas wydarzeń i ludzi, dlatego też pragnę przypomnieć ten występ. Był dla mnie wyjątkowy. Odniosłem wrażenie, że bohater tego wieczoru pojawił się na scenie odrobinę spięty i stremowany. Rozpoczął kilka minut po godzinie 19.00 utworem Oh Pretty Woman.


Potem przyszedł czas na kompozycje z jego najnowszego wydawnictwa - Bad For You Baby i Down The Line. 
Następnie usłyszeliśmy między innymi Since I Met You Baby, Have You Heard, All Your love i okraszone kilkuminutową niewiarygodną solówką I Love You More Than You’ll Ever Know – jedną z najlepszych, jakie miałem okazję usłyszeć. Potem mistrz wydawał się już bardziej rozluźniony i coraz częściej uśmiechał się do fanów siedzących w najbliższych sektorach.
Artysta pamiętał o święcie odzyskania przez Polskę niepodległości i zrobił nam prezent w postaci rewelacyjnej wersji swojego największego przeboju - Still Got The Blues - który specjalnie dla nas zadedykował.
Na bis zaserwował The Blues Is All Right oraz obowiązkowy punkt każdego koncertu, czyli słynną Paryżankę, która zamknęła kolejny występ wielkiego gitarzysty w naszym kraju. Zapaliły się światła i Torwar - chwilę wcześniej wypełniony do ostatniego miejsca - zaświecił pustkami.
Koncert trwał prawie dwie godziny. Zaprezentowane kompozycje to przekrój przez bluesową cześć kariery Irlandczyka, kilka hitów i utwory z nowej płyty.
Myślę, że widownia spisała się na medal. Po zakończeniu każdego z zagranych utworów muzyk usłyszał gromkie brawa, a pod sam koniec koncertu fani wstawali z miejsc śpiewając wraz ze swoim idolem.
Ten, kto po koncercie wybrał się na małe „co nieco” do Hard Rock Cafe mógł przypadkiem natknąć się na swojego ulubieńca, który wybrał się tam na kolację wraz ze swoimi najbliższymi współpracownikami.

Dla fanów Gary’ego Moore’a  był to bez wątpienia piękny wieczór choć bardzo chłodny i deszczowy, a każdy, kto przed koncertem liczył na bluesa na najwyższym poziomie, z pewnością nie czuł się zawiedziony.
Paweł Urbaniec