poniedziałek, 14 listopada 2011

Koncerty: The Pretty Things, 21.10.2011, Praga


Okrutna prawda jest taka, że dwudziestoparolatkowi żyjącemu w XXI wieku nie dane jest zobaczyć wiele prawdziwie rock’n’rollowych koncertów. No bo ile grup tego gatunku przetrwało? A ile z tych, które przetrwały, gra jeszcze taką muzykę? Po odpowiedź odsyłam do mojego artykułu „Gwiazdy Rock’n’rolla” zamieszczonego na stronie www.mgzn.pl. W każdym razie, żeby zobaczyć niegdysiejszych rywali Stonesów, a przede wszystkim grupę, która do końca pozostała wierna kipiącemu od seksu rock’n’rollowi, musiałem udać się do naszych południowych sąsiadów. Miejscem koncertu był klub a la speluna… Ale to nic – to tak jak na rock’n’rollowców przystało.

Zero supportu. Nie potrzeba rozgrzewki. Phil May (wokal) i Dick Taylor (gitara) z oryginalnego składu Ślicznotek otoczyli się młodymi muzykami, którzy narodzili się długo po latach świetności kapeli. Skład był wyborny, pełen energii i niepozostawiający nic do życzenia. Muzycy weszli na scenę ubrani w czarne garnitury, białe koszule i czarne śledziki. Phil May spotęgował swoją powagę ciemnymi okularami. No i zaczęło się! Na początek odjazdowy Roadrunner z charakterystycznym riffem, harmonijką i grzechotkami w tle. Tańczcie, drętwe pepiki! Genialne wrażenie od samego początku wywarł na mnie Dick Taylor ze swoją nieco sztywną postawą i aparycją szurniętego profesorka. Za to gitarzystą jest wybornym i największą stratą w historii The Rolling Stones (był w ich pierwszym składzie). Czerpiąc cały czas ze swojego debiutu grupa wykonała Don’t Bring Me Down. Potem nadszedł czas na skromną promocję ich ostatniego studyjnego krążka – Balboa Island. Numer The Beat Goes On wcale nie odstaje od najlepszych czasów grupy. Muzycy zafundowali prawdziwą ucztę grając z rzędu trzy numery z pierwszej w historii rock-opery - S.F. Sorrow. Do dzisiaj uważa się ją za niedościgniony wzór dla tego „gatunku”, choć zdecydowanie przegrywa konkurs popularności z Tommy The Who. Artyści wykonali otwierający całość S.F. Sorrow Is Born, She Says Good Morning i Baron Saturday, w którym, oczywiście, za mikrofonem stanął sam Taylor. Nie zabrakło prawdziwego bluesa rodem z Delty. Akustyczny I Can’t Be Satisfied z repertuaru Muddy’ego Watersa dowiódł, że panowie wiedzą, skąd wziął się rhythm’n’blues. Nie mogłem oderwać oczu od dłoni gitarzysty zdającego się grać pod czujnym okiem ducha Roberta Johnsona. Od pierwszych minut dało się słyszeć okrzyki „Get The Picture!” i „Midnight To Six!”. Oczywiście, The Pretties nie zawiedli i oba te szlagiery poleciały… i to był jedyny moment, w którym Czesi pokazali, że żyją. Cały ocean riffów wydobywał się ze starego Gibsona ES-355 Dicka Taylora. Obok She’s Fine She’s Mine i Honey, I Need usłyszałem melancholijne Rainin’ In My Heart. To taki przytulany utwór na urządzane po kryjomu domówki na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. I znów powrócił materiał z S.F. Sorrow. Tym razem w postaci Old Man Going, który stał się niejako proroczym dla punk rocka. I jeszcze z tego właśnie long playa zespół wykonał przepiękne i wzruszające (choć kryminalnie za krótkie) Loneliest Person. Przejmujący wokal Maya aż ściskał za serce. Na zakończenie potężna dawka rock’n’rollowego  szaleństwa. Garażowe Come See Me, mocne L.S.D. i znana chyba przez cały świat Rosalyn. Na bisy poleciał numer Bo Diddleya You Can’t Judge A Book By The Cover. To było po prostu zaje*****! Kocham tę energię i znienawidziłem prawa rynku, które zepchnęły The Pretty Things w niebyt, a wylansowały Stonesów na największych „rock’n’rollowców”. Gówno prawda! The Pretty Things dają czadu, Phil May śpiewa tak jak się śpiewało w rozpijaczonych barach 45 lat temu, Dick Taylor jest mistrzem, a każdy po ich koncercie ma ochotę na ostry seks.
Sebastian Żwan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz