czwartek, 1 marca 2012

Kartka z kalendarza

9 marca 1974

Debiut Bad Company
Wokalista Paul Rodgers i perkusista Simon Kirke z grupy Free, wraz z gitarzystą Mickiem Ralphsem i basistą Bozem Burrellem, zaliczają swój debiutancki koncert w mieście Newcastle–Upon–Tyne w Anglii. Przyjmują nazwę Bad Company i podpisują kontrakt z Island Records.
Trzy miesiące później nagrywają swój debiutancki album. Ten longplay w najbliższym czasie spędzi sporo czasu na listach przebojów i okaże się dużym sukcesem.
Paweł Urbaniec

Peter Gabriel vs. Phil Collins za mikrofonem Genesis


Kto wie, jak dzisiaj wyglądałoby Genesis, gdyby Peter Gabriel nie postanowił odejść od zespołu i rozpocząć karierę solową. Czy zespół konsekwentnie brnąłby w rock progresywny, czy stałby się największą konkurencją dla Emerson, Lake And Palmer? Tak się jednak nie stało, Gabriel odszedł, a na jego miejsce wszedł perkusista, Phil Collins. Stawiamy więc na celowniku tych dwóch wielkich wokalistów i postaramy się rozstrzygnąć, który lepiej spisał się w roli wokalisty Genesis. 

1.      Wokal

Brzmienia głosów Gabriela i Collinsa są właściwie podobne. Przypuszczam, że niewtajemniczeni słuchający płyty Genesis nie od razu dostrzegliby zmiany wokalisty z biegiem lat istnienia grupy. Dzięki temu, Collins dobrze uzupełniał wokal Gabriela, wzbogacając tym samym muzykę. Barwa głosu Petera jest czysta, a z biegiem lat zaczyna się przez nią przebijać ta piękna chrypka, która jeszcze bardziej urozmaica jego śpiew. Trzeba jednak przyznać, że to Collins we wczesnych latach Genesis wykonywał cięższe partie wokalne, co jest szczególne widoczne podczas nagrań koncertowych zespołu.
Początkowo Collins musiał zapełnić wielką lukę pozostawioną po Gabrielu. Dopiero po przesłuchaniu około 400 wokalistów zdecydowano się obsadzić perkusistę w rolę wokalisty. Świetnie sobie z tym poradził, mówiono nawet, że Phil Collins „brzmiał jak Gabriel bardziej niż sam Gabriel”. Po dziś dzień brzmi tak samo jak na albumach sprzed 30 lat.
Mimo podobnych głosów panów, przydzielenie punktu nie stanowi problemu. Za „technikę” punkt otrzymuje Collins.

Gabriel 0:1 Collins


2.      Występy. Show

Koncerty Genesis urozmaicała zawsze pomysłowość Gabriela w kwestiach oprawy scenicznej. Przebierając się parę razy w trakcie pokazu w różne kostiumy i wykorzystując niezliczone rekwizyty, wokalista pokonywał swoją nieśmiałość przed światłami reflektorów. Taktyka ta dawała mu zajęcie na scenie podczas długich partii instrumentalnych grupy. Do jego najbardziej wymyślnych strojów zaliczają się podstawowe uzbrojenie rycerza Brytanii czy przebranie potwora pokrytego guzami. Koncerty wzbogacały dodatkowo lasery, skomplikowane oświetlenie i projekcje na tylnym ekranie.
Co prawda, Collins nie skupiał się na ubiorze i cała oprawa koncertowa zanikła razem z Gabrielem, ale Collins za mikrofonem tworzył lepszy kontakt z publicznością. Im dłużej zespół tworzył muzykę, tym piosenki bardziej sprzyjały „zabawie” na koncercie, a nie tylko słuchaniu. Objęcie przez Collinsa roli wokalisty stworzyła konieczność ustawiania dwóch perkusji na koncertach, co byłą pewną atrakcją. Nie na każdym koncercie można usłyszeć solówkę na dwóch zestawach perkusyjnych urozmaiconą dodatkowo grą na np. krzesłach barowych. Stałym elementem były też akrobacje wokalisty z tamburynem w roli głównej.
Jednak, to koncerty Genesis za czasów Gabriela należały do tych bardziej zapadających w pamięć, zatem punkt zostaje przyznany Peterowi.

Gabriel 1:1 Collins


3.      Sukces komercyjny.

Początek lat 70. był czasem rocka progresywnego. Zespoły takie jak Yes, King Crimson czy Emerson, Lake And Palmer cieszyły się dużą popularnością. Do czołówki tej grupy należało również Genesis. Zespół okresu gabrielowskiego osiągnął szczyt popularności w 1973 roku za sprawą Selling England By The Pound, które wspięło się na trzecie miejsce brytyjskiej listy przebojów. Kolejny i ostatni album z Gabrielem, The Lamb Lies Down On Broadway, miał nieco mniej szczęścia, dochodząc „zaledwie” do dziesiątej pozycji, choć dzisiaj jest bardziej doceniany niż poprzednik.
Lata osiemdziesiąte były złotą erą dla Genesis. Po odejściu Steve’a Hacketta, zespół skierował się w bardziej popowym kierunku. Zagorzali fani uważają płyty nagrane po odejściu gitarzysty za zbyt komercyjne, nie mające nic wspólnego z prawdziwym Genesis. Jednak, to te właśnie zdobyły międzynarodowy sukces. Popularność zespołu znacznie wzrosła. Utwory faktycznie nie były już tak ambitne, jednak sprzedały się sześciokrotnie lepiej niż poprzednie.
Nie ma co do tego żadnych wątpliwości, że spór w tym przypadku wygrywa zespół z Collinsem na czele.

Gabriel 1:2 Collins


4.      Muzyka

Chociaż wkład Gabriela w tworzenie muzyki ograniczał się zazwyczaj jedynie do pisania tekstów utworów, można wyraźnie dostrzec różnicę między brzmieniem Genesis za jego kadencji, a tym po jego odejściu, a szczególnie po opuszczeniu zespołu jeszcze przez Steve’a Hacketta w 1977 roku. Większość nagrywanych utworów była znacznie rozbudowana, osiągając kilkanaście minut, a Supper’s Ready trwał nawet 22 minuty! Taka długość kawałków dawała im możliwość na spokojne rozwinięcie i urozmaicenie, wykorzystując nieraz parę różnych motywów wzbogaconych ciekawymi przejściami. Większość albumów z czasów gabrielowskich, jak chociażby Foxtrot, było albumami koncepcyjnymi, co było zasługą wokalisty, który pomysły na własne historie czerpał ze starej angielskiej literatury. Z tych powodów starszą twórczość Genesis często nazywa się ambitniejszą.
Faktycznie, jeśli chodzi o długość utworów, to Gabriel ma przewagę. Jednak, „łatwiejsze” do słuchania są utwory już bez jego obecności. Po odejściu Gabriela, a potem Hacketta, odpowiedzialność za komponowanie utworów była właściwie wyrównana dla wszystkich członków zespołu. To w tym składzie powstały wszystkie przeboje jak chociażby płyty z samymi hitami Invisible Touch lub We Can’t Dance. Nie znaczy to, że zespół stał się zupełnie prosty i próżny. Wspaniałe Domino świadczy o tym, że dalej lubi eksperymentować, mieszając to jednak w bardziej melodyjną całość.
Można by toczyć bezustanne spory na temat wyższości jednego rodzaju muzyki nad drugim, jednak de gustibus non est disputandum, więc ogłaszamy w tym punkcie remis.

Gabriel 2:3 Collins


5.       Powszechność dziś

Niestety, w dzisiejszych czasach niewiele już osób docenia magię dźwięków rocka progresywnego, chociaż nie można powiedzieć, że ta muzyka poszła zupełnie w zapomnienie. Jednak, prawda jest taka, że mówiąc hasło „Genesis” przychodzą nam do głowy przeboje grupy spopularyzowane za czasów Collinsa. Mimo to, dla koneserów prog-rocka, stare Genesis będzie miało specjalne miejsce w ich sercach. Dzisiaj płyty zespołu z tego okresu zaszczycają swoją obecnością listy najlepszych albumów historii rocka, a prym wśród nich wiedzie The Lamb Lies Down On Broadway, znajdując się wysoko w zestawieniach najlepszych krążków rocka progresywnego czy albumów koncepcyjnych.
Rzeczywiście mało kto wie, jak kiedyś wyglądało Genesis. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że Phil Collins zaczynał karierę od grania na perkusji, a wokalistą został zupełnym przypadkiem i wcale tego nie chciał. Wszyscy znają Land Of Confusion (wielu niestety z jakiegoś współczesnego coveru) czy Tonight, Tonight. Odnoszę wrażenie, że płyty bez Gabriela nadają się dla każdego do słuchania, są na tyle przyjemne i w pewnym sensie neutralne, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Ponadto nie odczuwa się minionych już trzydziestu lat od ich nagrania. Co się nie tyczy jednak ery gabrielowskiej. To trzeba po prostu lubić.
I w tym przypadku wynik jest chyba oczywisty. Punkt otrzymuje Collins.

Gabriel 2:4 Collins


Wygrana tu jest oczywista. Jednak, zabierając się za to ćwiczenie trudno było przewidzieć, jaki będzie wynik. Oczywiście, nie jest to najbardziej obiektywna ocena i zrozumiałe jest to, że są osoby które się z nami nie zgodzą. Biorąc pod uwagę te podstawowe aspekty wydają się to być poprawne wnioski. Wygrana Phila Collinsa w niczym nie ujmuje szalenie ważnej roli Petera Gabriela w zespole i tego, w jaki sposób pomógł on ukształtować wizerunek dzisiejszego Genesis. Można powiedzieć, że zespół bardziej się rozwinął za czasów Collinsa i dzięki niemu zyskał znacznie większe grono fanów. Dlatego przewaga Collinsa wydaje się słuszna.
Ewa i Ula Nieścioruk

Kobiecy punkt widzenia: Whitney Houston


Wybór tematu do marcowego numeru był oczywisty. Wydarzenie z 11 lutego wstrząsnęło światem muzyki. Może nie jest to mój ulubiony gatunek muzyczny, ale niezaprzeczalnie był to świetny pop czy R&B. Niesamowita kobieta, która przetarła drogę do sławy i świata muzyki dla czarnoskórych piosenkarek, ułatwiając im nie tylko przebicie się, ale zapewniając silną pozycję i ogromne wpływy.
Była pierwszą afroamerykańską gwiazdą, która pojawiała się regularnie w MTV. Wielkość jej sukcesu podkreśla fakt, że lata 80. były zdominowane nie dość, że przez białych, to na dodatek przez rock. Jej jednak się udało. I to jak! Debiutancki album stał się najlepiej sprzedającym się debiutem,7 singli docierało na pierwsze miejsca na liście Billboardu. Była nie tylko piosenkarką, chociaż wydaje mi się, że to wychodziło jej najlepiej. Autorka piosenek, producentka filmowa i aktorka oraz była modelka - tyle talentu i wdzięku w jednej osobie. Lata 90. minęły pod znakiem Bodyguard, nie znam nikogo, kto by nie widział tego filmu, Whitney gra tam poniekąd samą siebie. W filmie grana przez nią gwiazda pop robi oszałamiającą karierę dzięki swoim porywającym i wpadającym w ucho piosenką. Dla nikogo nie było chyba zaskoczeniem, że soundtrack z tego filmu stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i zagwarantował Houston niepodważalną pozycję w świecie muzyki. Jest to najczęściej kupowana płyta z muzyką filmową w dziejach. 
Whitney była skazana na karierę piosenkarki - jej mama oraz "ciotki" były jednymi z bardziej znaczących piosenkarek gospel, a jej matką chrzestną była Aretha Franklin. Od dziecka pracowała z najlepszymi. Jej solowe produkcje jak i gościnne występy za każdym razem okazywały się strzałem w dziesiątkę. Tak było aż do album Just Whitney wydanego w 2002, a potem płyty utrzymywał się na dobrym poziomie, ale niestety nie było to nic niesamowitego.
Jej kariera zaczęła się załamywać. Alkohol, narkotyki i wszystko, co najgorsze przyszło na raz. Dodatkowo jej mąż, Bobby Brown, nie pomagał w dramatycznej sytuacji, a wręcz ją pogarszał. W 2006 Whitney wyszła z odwyku, rozwiodła się z Bobbym. Po rozwodzie dostała prawa rodzicielskie nad Bobbi Kristiną (ich jedyną córką). Houston zaczęła mozolny proces odzyskiwania sławy i dobrego imienia. Ogromna ilość występów gościnnych oraz praca nad nową płytą całkowicie pochłaniała jej czas. Wydanie kompilacji wszystkich hitowych singli na jednym krążku pomogło w przypomnieniu o sobie ogromnej ilości fanów. Nowy album I Look To You wydany w 2009 został świetnie przyjęty przez krytyków. Wywiad, na który Whitney została zaproszona do programu Oprah Winfrey był jednym z najbardziej oczekiwanych wywiadów w historii programu. Szczerością wypowiedzi i otwartością podbiła serca tysięcy widzów. Bez ogródek opowiedziała o swojej przygodzie z narkotykami, mężu, odwyku. Wszystko stało się jasne i oczywiste.
Po 10 latach przerwy rozpoczęła w grudniu 2009 trasę koncertową w ramach której zagrała 50 koncertów. Na każdy z nich bilety wyprzedawały się w zastraszającym tempie. Jednak, po pierwszych koncertach słabe recenzje i nienajlepsza forma artystki poddały pod wątpliwość kontynuowanie tak długiej trasy. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, jednak nie było to najbardziej udane przedsięwzięcie. 
Na początku roku została zaangażowana do remake'u  hitowego filmu Sparkley.  Była to pierwsza od 16 lat rola Whitney. Niestety okazała się też ostatnią. 9 lutego nagrywała i śpiewała do filmu, a dwa dni później znaleziono ją nieżywą w hotelu w Beverly Hills. Prawdopodobnie przyczyną śmierci było utopienie na skutek przedawkowania leków i alkoholu.
Co tu dużo pisać. Jest to kolejna historia zmarnowanej kariery. Ta niestety nie kończy się happy endem, a wręcz tragicznie. Whitney pokazała nam, jak bardzo można się zniszczyć. Na jej pogrzebie odtworzono jej największy przebój I Will Always Love You  i chcielibyśmy ją zapamiętać właśnie z czasów tego hitu. Niepodważalna wielkość, charyzma i ogrooooomny talent.
Martyna Sołtysiak

Stary człowiek i nie może


Wydarzenia ostatnich tygodni dały mi dużo do myślenia o życiu, starości i nieodwracalnych zmianach. Po pierwsze wyprowadziłem się z domu, po drugie zmarła Whitney Huston, po trzecie usłyszałem na żywo utwory pisane przez samego Iana Curtisa, nie mówiąc już o tym, że w moim domu zagościła dawno już przeze mnie zapomniana muzyka zespołu Nirvana. W tym właśnie czasie moją uwagę przykuło nazwisko człowieka, a w zasadzie sam człowiek, tym bardziej, że padało ono przy okazji nazwiska May i zespołu Queen. Adam Lambert.
Wujek Google i ciocia Wikipedia pomogły mi ustalić jego historię, dotychczasowe osiągnięcia, zainteresowania, a nawet orientację seksualną. Lambert ma trzydzieści lat, zajął drugie miejsce w ósmej edycji amerykańskiego Idola, w finale zaśpiewał z zespołem Queen utwór We Are The Champions i myślę, że tu jest pies pogrzebany. Skąd w ogóle temat?
Jakiś czas temu mieliśmy okazję słuchać projektu Queen + Paul Rodgers. W listopadzie roku 2011 w Belfaście odbył się, krótki, bo zagrali jedynie trzy utwory (Show Must Go On, We Will Rock You i We Are The Champions), występ Queen z właśnie Adamem Lambertem na wokalu. Poznawszy historię tego muzyka, byłem ogromnie ciekaw, co spowodowało, że legenda formatu Queen zdecydowała się rozpocząć współpracę z takim artystą. Owszem, jego solowa kariera nabrała rozpędu odkąd wydał debiutancki album pół roku po wspomnianym występie w amerykańskim Idolu i oczywiście otarł się o Grammy w zeszłym roku. Już w trakcie projektu Queen z Rodgersem miałem duże obawy o efek,t a w tym momencie, gdy Brian May i spółka mają zamiar z kolegą Lambertem ruszyć we wspólną trasę, trzęsę się z przerażenia. Niezależnie od zachwytów Simona Cowella nad umiejętnościami wokalnymi Lamberta nadal uważam, że jest to jedynie wokalista popowy, który nadaje się zdecydowanie do wykonywania utworów typu Whataya Want From Me.
Jedna rzecz mnie zastanawia i zasmuca jednocześnie. Freddie Mercury zmarł dwadzieścia lat temu i bez wątpienia był jednym z najwybitniejszych wokalistów w historii muzyki rozrywkowej. Banałem jest stwierdzenie, że jego odejście bezpowrotnie zamknęło pewną erę działalności grupy, jednak uważam, że zastąpić się go nie da. To powoduje, że sytuacja Queen jest dość trudna. Rozumiem tęsknotę leciwego już Briana Maya za występami przed tysiącami fanów, ale w sytuacji, gdy podejmuje tak rozpaczliwe decyzje jak współpraca z Lambertem może okazać się, że ich Show dość szybko dobiegnie końca.
Michał Piotrowski

Powtórka z rozrywki: Louie Louie


Wybierając utwór Louie Louie nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak zawirowana jest jego historia. Otóż, z nieznanego powodu stała się pewnym hymnem dla każdego debiutującego zespołu. Od momentu jego powstania w 1955 roku, niemal nieustannie był nagrywany. Nazywany był najbardziej nieprzyzwoitą, obsceniczną piosenką, jednym z najlepszych popowych utworów, pierwszym punkowym utworem i utworem będącym łącznikiem między rock’n’rollem lat pięćdziesiątych i hard rockiem lat sześćdziesiątych. Nieznana jest dokładna liczba jego nagrań, jednak utrzymuje się w granicach półtora tysiąca. Jedynie Yesterday McCartneya prześciga go w tym rokowaniu.
Początek istnienia piosenki rozkręcał się skromnie. Został napisany przez Richarda Berry na serwetce między nagrywaniem „poważniejszego” materiału. Opowiada o marynarzu, który tęskni za swoją ukochaną, barmanką Louie na Jamajce. Sukcesu jednak nie odniosła i muzyk został zmuszony sprzedać prawa do utworu za 750 dolarów, by przeznaczyć pieniądze na własny ślub. O dziwo, utwór nie został odstawiony w kąt i stał się całkiem popularny wśród garażowych zespołów w północno-zachodniej części Stanów Zjednoczonych.
Rockin’ Robin Roberts był pierwszym, który nagrał bardziej rock‘n’rollowy cover Louie, a nie rhythm & blues, ale odniósł sukces jedynie w okolicach Seattle. Jednak, dzięki jego nagraniu, zespół The Kingsmen postanowił nagrać swoją wersję, która odniosła międzynarodowy sukces. Utrzymywała się na drugim miejscu list przebojów przez sześć tygodni. No i tu nasuwa się pytanie, dlaczego nie doszła do miejsca pierwszego. Otóż, oczywiście dlatego, że posiadała nieprzyzwoite i sprośne aluzje, których tak naprawdę tam nie było. Poważną sprawą zajęło się FBI, które na koncertach zespołu stało pod sceną i starało się wychwycić słowa, które były sprzeczne z zasadami moralnymi każdego szanującego się człowieka. Ponadto, piosenka została całkowicie zakazana w stanie Indiana z tego właśnie powodu. Po dwóch latach ciężkiego śledztwa, FBI postanowiło porzucić sprawę, która była właściwie nie do rozwiązania z powodu niewyraźnej dykcji wokalisty.
Mniej więcej w tym samym czasie Paul Reverre & The Raiders nagrało swoją wersję utworu. Niefortunnie The Kingsmen odnosili większy sukces, jednak nie można nie docenić widowiska, jakie towarzyszyło każdemu występowi The Raiders. Naciągając, można to nazwać skromnym początkiem glam rocka, gdzie panowie ubierali się w szalone świecące kostiumy i od czasu do czasu podpalali sobie włosy.
W 1964 roku zespół The Kinks dopiero co rozpoczynał swoją karierę. Jego pierwszy hit You Really Got Me został napisany właśnie na podstawie Louie Louie, które też nagrali. Jest to raczej wierna kopia The Kingsmen. Co innego tyczy się wersji The Beach Boys z tego samego roku, która utrzymuje się w charakterystycznych plażowych klimatach zespołu. Innym całkiem oryginalnym podejściem do utworu mogą pochwalić się The Sandpipers w 1966 roku, którzy znacznie zwolnili tempo i stworzyli sentymentalną balladę. Po hiszpańsku. Dla fanów punka polecam wersje The Troggs i The Sonics, którzy nagrali covery podchodzące pod protopunk z surowym, niedbałym wokalem. Szczególnie ciekawie brzmi The Sonics, biorąc pod uwagę, że był to rok 1968.
Przechodzimy do kolejnej dekady. Lata siedemdziesiąte, kiedy każdy szanujący się zespół prędzej czy później zabrał się za ten szlagier. Poczynając od Motorhead z zachrypniętym głosem Lemmiego, The Stooges z krzyczącym Iggym Popem, kończąc na The Clash, gdzie Joe po swojemu interpretuje niezrozumiały tekst. Uwagę jednak należy skupić na Toots & The Maytals, których wersja wyróżnia się na tle innych. Zespół rocksteady z sekcją dęta rozbudował prosty utwór z hipnotyzującym rytmem. Jest to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy cover tego utworu. Dla kontrastu wspomnę jeszcze o Led Zeppelin, z Johnem Paulem Jonesem na Hammondach, które znacznie ubarwiają osłuchany już utwór. Może to kwestia zespołu, ale piosenka brzmi świetnie.
Zespół hardcore punkowy Black Flag dostał wiele pozytywnych recenzji za swoją interpretację. Jednak, biorąc prosty już utwór i nagrywając go w tym właśnie klimacie, do mnie nie przemówili. Można jednak nadrobić straconą minutę i dwadzieścia sekund słuchając The Grateful Dead, którzy dodali pianino i saksofon w połowie występu. Znacznie bardziej przekonujące są te ambitniejsze wersje. Joan Jett nie przeszkadzało, że utwór opowiada o ukochanej i sama się za niego zabrała dorównując i prześcigając niektóre wersje śpiewane przez mężczyzn. Słuchając kolejnej, niezliczonej wersji w pewnym momencie wszystkie zlewają się w jedną całość. Dlatego wykonanie The Fat Boys brzmi świeżo. Hip hop z lat osiemdziesiątych, z charakterystycznym riffem Louie. Punkt za odwagę i kreatywność.
Skoro wykonań Louie Louie jest jedynie tysiąc pięćset, można by pisać i pisać i nic z tego by nie wynikło. Dlaczego właściwie ten utwór jest tak popularny, skoro niczym się nie wyróżnia i nic nowego nie wprowadził do świata muzyki? Jego przewagą jest prostota, łatwy rytm, który od razu zostaje w pamięci. Stał się oczywistością w repertuarze każdego zespołu. Po tylu latach stał się rzeczą świętą. Jedna stacja radiowa w Californi postanowiła grać go na okrągło. Trwało to 63 godziny, bez powtarzania żadnej wersji! Przez kolejne lata będzie jeszcze nagrywany, odnawiany, przerabiany. Jest na tyle neutralny, że każdy po swojemu może go zinterpretować. A najlepsze jest to, że nie jest on wcale taki popularny…
Ula Nieścioruk

BRUCE SPRINGSTEEN



Ulubieniec Ameryki znowu daje o sobie znać! Na szóstego marca zapowiedziane jest wydanie nowego albumu Bruce’a Springsteena pod tytułem Wrecking Ball. Od ukazania się jego ostatniej płyty minęły zaledwie trzy lata, łatwo więc domyślić się, w jakim kierunku kolejny krążek będzie zmierzał. Cofnijmy się zatem parę lat wstecz i przyjrzyjmy się ostatnim dokonaniom słynnego gitarzysty.

Niezmożony Springsteen nie próżnował w ostatnim czasie. W ciągu czterech lat ukazały się na rynku trzy nowe albumy jego autorstwa. Pierwszym z nich jest wydany w 2006 roku We Shall Overcome: The Seeger Sessions. Jest to jedyna płyta w dorobku artysty nie zawierająca materiału autorskiego, lecz zbiór amerykańskich piosenek folkowych, spopularyzowanych swojego czasu przez Pete’a Seegera (urodzonego w 1919 roku i aktywnego muzycznie... do dziś!). Dla wychowanego na rock and rollu Springsteena album był nie lada wyzwaniem, lecz jednocześnie źródłem nowych inspiracji. Pomimo zupełnie odmiennego od dotychczasowego charakteru albumu, nie rozczarował on ani fanów, ani krytyków. Wręcz przeciwnie! We Shall Overcome osiągnął trzecie miejsce w notowaniach amerykańskiego Billboardu, a ponadto otrzymał w 2007 roku statuetkę Grammy za najlepszy tradycyjny album folkowy.

Bruce nie kazał fanom długo czekać na własny materiał. Już rok później światło dzienne ujrzał Magic, piętnasty album studyjny w dyskografii artysty. Ten wrócił do swojego stylu i do E-Street Band, który opuścił chwilowo na czas nagrywania poprzednich krążków. Znów można było usłyszeć charakterystyczną gitarę, pianino i saksofon. Zmian nie uległa również tematyka piosenek - krytykowały one wiele zjawisk społecznych. Warto zwrócić uwagę na utwory takie jak Gypsy Biker, Girls In Their Summer Clothes czy Last To Die, natomiast płytę rozpropagował równie dobry Radio Nowhere. Album pobił popularnością swojego poprzednika - osiągnął pierwsze miejsce na liście Billboard.

Ostatnim do tej pory wydanym krążkiem sprzed trzech lat jest Working On A Dream. Formą i stylem przypomina swojego poprzednika, jednak można zauważyć, że tematyka utworów staje się nieco bardziej optymistyczna, chociaż wciąż porusza kwestie społeczne. Jako single wybrano tytułowe Working On A Dream, następnie My Lucky Day, jednak warto również zwrócić uwagę na This Life i Outlaw Pete. W drugim utworze wyraźnie widać wpływy twórczości z czasów The Seeger Sessions - w łagodnym, lecz rockowym wykonaniu słyszymy wyraźnie folkową historię z rejonów Dzikiego Zachodu. Również ten album cieszył się dużą popularnością – i ten znalazł się na pierwszym miejscu notowań Billboard.

Przyjrzawszy się ostatnim dokonaniom Springsteena można przypuścić, że styl Wrecking Ball nie będzie znacznie odbiegał od dotychczasowej twórczości artysty. Zważywszy na popularność muzyka można również snuć domysły, że album tradycyjnie już zajdzie wysoko na listach muzycznych, a przynajmniej tych amerykańskich. Co do charakteru nowej płyty, to chodzą słuchy, że będzie to najbardziej gniewny album w jego dorobku. Gniewny, ale muzycznie sięgający do folku i gospelu; znowu wracamy do inspiracji Pete’em Seegerem. Od połowy stycznia można usłyszeć promujący singiel We Take Care Of Our Own. Jeśli cała płyta będzie w tym klimacie, będę usatysfakcjonowana. Nie ma co się spodziewać rewolucji muzycznych jak z lat siedemdziesiątych, jednak można oczekiwać kolejnej płyty z solidnym dobrym rockiem. 
Ewa Nieścioruk

Fenomen Lany Del Rey



Jakiś czas temu zrobiło się głośno o amerykańskiej wokalistce Elizabeth Woolridge Grant, znanej jako Lana Del Rey (kombinacja imienia jednej z większych gwiazd złotej ery Hollywood Lany Turner i Forda Del Rey). Jej postać budzi skrajne emocje zarówno wśród publiczności jak i krytyków.
Skąd zatem bierze się ta dziwna fascynacja Laną? Po pierwsze, niewiele wiadomo o niej samej. Jest córką milionera, Roba Granta, chociaż w wywiadach twierdzi, że jeszcze niedawno mieszkała w przyczepie kempingowej i „nie było jej stać na płatki“. Wyznała również, że jej charakterystyczny głęboki kontralt jest skutkiem upadku z drzewa w dzieciństwie i połamania żeber. Wiadomo, że Del Rey ma na swoim koncie EP z 2008 roku zatytułowany Kill Kill i nagrany jeszcze jako Lizzy Grant. Kontrowersje budzi fakt, że został on dość szybko wycofany ze sprzedaży w iTunes. Lana Del Rey narodziła się dopiero przy okazji wydania albumu Born To Die (ukazał się na początku tego roku).
Media dyskutują o jej ustach (poprawiane czy nie?), dzieciństwie, o tym, czy jest ona prawdziwą artystką czy zwykłym produktem stworzonym i promowanym przez sztab profesjonalistów. Mam jednak wrażenie, że gdzieś umyka sprawa najważniejsza, czyli muzyka Lany. Za swoje inspiracje podaje między innymi Kurta Cobaina czy Bruce’a Springsteena, a jej styl określany jest jako „gangsterska wersja Nancy Sinatry“. Jej bezsprzecznie największym atutem jest głos – niski, hipnotyzujący i pełen emocji. Trzeba w dodatku przyznać, że podczas występów na żywo radzi sobie tak samo dobrze, jak w nagraniach studyjnych. Jeśli dodać do tego przyzwoite aranżacje, otrzymujemy produkt łatwo wpadający w ucho, całkiem przyjemny i trafiający do szerszego grona odbiorców.
Del Rey ponoć stwierdziła, że w muzyce powiedziała już wszystko, co chciała poprzez album Born To Die i nie zamierza kontynuować kariery na tym polu. Jak będzie, zobaczymy. Być może stanie się tylko jedną z „ciekawostek“, o których szybko się zapomina albo rozwinie się muzycznie i udowodni, że jest wartościową, samodzielną artystką.
Marta Szczepańska

Zza niemieckiej granicy: Triumvirat


W zeszłym miesiącu przedstawiałam BAP, zespół pochodzący z Kolonii i tak związany ze swoim miastem, tak zwanym „Heimat”, że wszystkie ich utwory śpiewane były w dialekcie kolońskim. Z tego miasta pochodzi jeszcze jeden zespół rockowy, znacznie jednak różniący się od BAPu, chociażby pod tym względem, że utwory nie są w ogóle śpiewane po niemiecku, lecz po angielsku.

Tiumvirat, bo o nim mowa, powstał w 1969 roku. Triumvirat – w języku łacińskim jest to oznaczenie politycznego zgromadzenia składającego się z trzech osób. W naszej opowieści określa liczebność składu zespołu, który to tworzyli początkowo klawiszowiec i kompozytor Jürgen Fritz, perkusista i autor tekstów Hans Bathelt i basista i wokalista Werner Frangenberg, którego po roku zastąpił Hans Pape. Zapamiętajmy jednak tylko nazwisko Fritza; to klawiszowiec bowiem będzie w kolejnych latach stanowił trzon zespołu i decydował o jego brzmieniu.

Triumvirat ze swoim debiutanckim albumem Mediterranean Tales z 1972 roku idealnie się wpasował w panującą modę na rock progresywny. Swoje inspiracje czerpał z twórczości zespołów z Zachodu jak na przykład Focus czy The Nice. Najbardziej jednak wpłynęło na nich inne trio. Nawiązania do Emerson, Lake And Palmer w twórczości Triumviratu są aż nadto wyraźne, szczególnie zwróciwszy uwagę na partie klawiszowe. Nie bez powodu grupa nazywana jest niemieckim ELP. Wokal słyszany na krążkach jest jednak bardziej barwny od głosu Lake’a, przypomina raczej ten członków grupy Chicago.

Śpiewanie po angielsku ułatwiło zespołowi wybicie się na rynku amerykańskim. Po ukazaniu się Illusions On A Double Dimple w 1974 roku, Triumvirat ruszył w trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych supportując Fleetwood Mac (które okres ze Stevie Nicks miało dopiero przed sobą). Największy sukces zespół osiągnął dopiero rok później ze swoim trzecim albumem, Spartacus. Ten album koncepcyjny, ukazujący wojnę ery starożytnej, doceniony był po obu stronach Atlantyku, a w Stanach Zjednoczonych znalazł się na 27. miejscu listy zestawiającej „klasyczne arcydzieła prog-rockowe”.

Skład grupy cały czas ulegał zmianom. Jak już wspominałam, jedynym jego stałym elementem był Jürgen Fritz. Kolejni członkowie Triumviratu dochodzili i odchodzili, lecz na jeden epizod, a raczej tragedię, należy zwrócić uwagę. Wiosną 1977 roku Triumvirat pracował nad nowym albumem, Pompeii. Fritzowi towarzyszyli tym razem Curt Cress na bębnach i Helmut Köllen na basie i wokalu. 3 maja Köllen, po długim dniu w studiu nagraniowym, wrócił do domu, lecz został jeszcze w garażu w samochodzie, aby posłuchać sobie paru kaset. Zginął od wyziewów samochodowych, mając zaledwie 27 lat. Rock and roll dopada twórców i w ten sposób, zabierając na drugi świat tych, którzy najmniej na to zasługują.

Pompeii zostało dokończone z nowymi basistą i wokalistą, ale to pamiętne wydarzenie zadecydowało o dalszych losach zespołu. Między 1977 a 1978 rokiem grupa się rozpadła, pozostawiając Fritzowi skompletowanie zupełnie nowego składu. Z nowymi członkami Triumvirat nagrał jeszcze dwie płyty, A la Carte i Russian Roulette, lecz odbiegały one znacznie od dotychczasowej twórczości grupy. Albumy mocno rozczarowywały fanów. Jedyne, co w nich pozostało to, o dziwo, wokal na miarę Chicago, co w połączeniu z popowymi kompozycjami na krążkach, jeszcze bardziej przypominało ten zespół czy Styx. Nic dziwnego, że grupa nie osiągnęła ponownego sukcesu; w 1980 roku została rozwiązana.

10 lat – tylko tyle przetrwał zespół, który po dekadzie nie był w stanie się utrzymać, konkurując z nowymi nurtami muzycznymi. Przez kolejne dwadzieścia lat Triumvirat poszedł w zapomnienie. Sam Jürgen Fritz zajął się produkcją muzyczną i mało intensywną karierą solową. W 2002 roku jednak znowu zaczęto wspominać zespół. Pojawiły się pogłoski o nagrywaniu nowego albumu The Website Story, w którym miał zostać uwzględniony stary niewykorzystany materiał muzyczny, lecz pogłoski szybko ucichły. I pewnie dobrze. Zważywszy na końcową karierę Triumviratu można było mieć tylko obawy, że historia się powtórzy i pojawiłby się album próbujący na siłę przywrócić grupie dobrą sławę. Lepiej nie kusić losu i przypomnieć sobie po prostu Spartacusa.
Ewa Nieścioruk

Koncerty: Peter Hook & The Light


Palladium, Warszawa, 11.02.2012

Na koncert Petera Hooka w warszawskiej Proximie bilety wyprzedano tydzień przed występem. Sam kupiłem ostatni z dostępnych w elektronicznej sieci sprzedaży biletów. Tak duża popularność narzuciła organizatorom wybór większego lokalu. Wybór padł na Palladium.
Byłem niezmiernie ciekaw, co zaprezentuje Peter Hook z zespołem The Light. Mimo tłumów na zewnątrz, do klubu udało się wejść dość szybko. Koncert zaczął się bez opóźnień, a Hook zapowiedział, że zagrają kilka utworów z czasów sprzed Joy Division – z repertuaru Warsaw. Występ otworzyło At A Later Date, mieliśmy również okazję usłyszeć No Love Lost, Leaders Of Men, Warsaw, Failures oraz Digital. Po tym utworze zaczął się główny punkt programu, a mianowicie całe Unknown Pleasures Joy Division. Publiczność zgromadzona w Palladium z wielkim entuzjazmem przyjęła otwierający wspomnianą płytę Disorder. Mimo że Peter Hook wyszedł na scenę z gitarą, to grał na niej raczej z rzadka, głównie zajmując się śpiewaniem, z czym dobrze sobie radził. I tak minęło nostalgiczne Day Of The Lords, po nim Candidate i Insight. Cały zespół, poza basistą wspierającym Hooka, ubrany był w stylu, w jakim nosili się muzycy Joy Division, sam Hook natomiast miał na sobie koszulkę z okładką płyty Closer. Zagrali New Dawn Fades - utwór, dla którego warto było przyjść na koncert. Następnie She’s Lost Control i energiczne - jak na Joy Division - Shadowplay. Za plecami muzyków cały czas wyświetlany z projektora był obraz okładki płyty Unknown Pleasures. Usłyszeliśmy Wildernes i Interzone, podczas którego cała publiczność tańczyła pogo, a występ zamknęło I Remember Nothing. Zespół zszedł ze sceny.
Muzycy po chwili powrócili i w ramach pierwszego bisu zagrali jeszcze sześć utworów, między innymi Atmosphere, Isolation oraz These Days. Drugi bis był wisienką na torcie, Hook zadedykował Transmission Ianowi Curtisowi, następne Love Will Tear Us Apart śpiewali wszyscy, a występ zakończyło Ceremony.
Występ Petera Hooka & The Light polecam absolutnie każdemu fanowi Joy Division. Żaden utwór nie odbiegał znacząco od wykonań studyjnych. Uważam to za duży plus, ponieważ improwizacja mogłaby okazać się tu zgubna. Poza tym, w końcu to jedyna okazja, żeby poczuć atmosferę twórczości Iana Curtisa i kolejna, by bawić się przy dobrej muzyce. 
Michał Piotrowski

Płyty: UFO


Dwudziesty studyjny album legendy angielskiego hard rocka to zwrot w kierunku przeszłości. Seven Deadly, w odróżnieniu od swojego poprzednika, nawiązuje do muzyki grupy z okresu Michaela Schenkera. Chyba wszyscy miłośnicy UFO będą zachwyceni. Ja – nie do końca… Poprzedni krążek, The Visitor, pozwalał sądzić, że grający na gitarze Vinnie Moore wreszcie zacznie odciskać swoje piętno na kierunku, w którym podąża grupa. The Visitor w wielu momentach nawiązywał do bluesa, był trochę spokojniejszy od Seven Deadly, ale od razu widać było, że Moore nie sili się na bycie drugim Schenkerem, co zresztą jest po prostu niemożliwe…
Okładka albumu odstaje od wszystkich dotychczasowych i – na pierwszy rzut oka – sprawia wrażenie jakby skrywała kolejną płytę Dr. Johna albo jakiegoś spiritualsa z Nowego Orleanu. W rzeczywistości kryje dziesięć premierowych dobrych hard rockowych numerów. Wersja limitowana zawiera dodatkowe dwa utwory bonusowe. W zespole wciąż brakuje stałego basisty. Oficjalny skład tworzą Phil Mogg (wokal), Vinnie Moore (gitara), Andy Parker (perkusja) oraz Paul Raymond (keyboard/gitara rytmiczna). Za partie basu w studiu odpowiedzialny był Barry Sparks.
Całość otwiera chyba bardzo chwytliwe Fight Night – chyba najlepszy riff tej płyty. Numer dwa to rozpędzone Wonderland. Po nieco wolniejszym i charakteryzującym się chórkami w refrenie Mojo Town, nadciąga pierwsza ballada w postaci Angel Station. Kompozycja do bólu typowa dla UFO. Bardzo przypadło mi do gustu czerpiące z tradycji southern rocka Year Of The Gun z rewelacyjnym zawodzeniem Mogga w refrenie. The Last Stone Rider jest raczej słabym i bardzo prostym (za prostym) kawałkiem. W Steal Yourself znów słychać wpływy amerykańskiego hard rocka. Fajny utwór, łatwo wpadający w ucho i z bardzo przyzwoitą partią gitary. Kolejna ballada to Burn Your House Down. Mnie wzięła od razu! Hipnotyzujący i trochę melancholijny motyw, ale nie da się do niego nie wrócić. Kolejny wymiatacz w postaci The Fear wzbogacono o harmonijkę, a Mogg znów zawodzi i nieco obniża swój głos. Standardową wersję płyty kończy Waving Good Bye, które właściwie specjalnie się nie wyróżnia. Może klawisze Raymonda są w nim nieco bardziej wyeksponowane. Zdecydowanie polecam jednak Other Men’s Wives, które poraża genialnym riffem i bardzo dobrą grą basu. To jest absolutny numer jeden tej płyty! Drugi bonus to niespodzianka. Zdradzę tylko tyle, że fani bluesa z Delty będą zachwyceni…
Seven Deadly mnie nie powaliło, ale właściwie jeszcze pół roku temu nie spodziewałem się żadnego premierowego materiału z klasycznym hard rockiem. Solidny album, który potwierdza pionierską pozycję UFO w świecie rocka. Koniecznie należy ich zobaczyć na zbliżającym się koncercie w warszawskiej Progresji.
Sebastian Żwan

Płyty: Ringo Starr

Ringo 2012

W tym roku pozostali przy życiu eks-Beatlesi spędzają więcej czasu w studiu. Paul McCartney pod koniec grudnia wydał singiel My Valentine,  a do sklepów (dokładnie ostatniego dnia stycznia) trafiła nowa płyta Ringo.  Zatytułowana Ringo 2012, co ma nawiązywać  do jego albumu Ringo z 1973 roku. 
Już sam tytuł wskazuje, że  Starr nie miał zamiaru stworzyć niczego nowatorskiego i przecierającego nowe szlaki muzyczne. Jego płyta jest „sentymentalną podróżą” w przeszłość (swoją drogą trudno przy okazji nie dojść do wniosku, że Ringo ma pewną słabość do tego).  I tak na Ringo 2012 (która nota bene liczy tylko 9 utworów) znajdziemy dwie piosenki z jego płyt z lat 70. (Step Lightly, Wings), parę coverów (min. Buddy’ego Holly’ego Think it Over) i mniejszą ilość kompozycji własnych. Ciekawie prezentuje się In Liverpool, jawne nawiązanie do jego beatlesowskiej przeszłości; wyraz głebokich uczuć dla Fab Four i rodzinnego miasta. Nawet jeśli momentami zbyt sentymentalne i banalne, jest szczere i wzruszające i zostanie docenione przez osobę znającą historię zespołu. Niestety, płyta jako całość prezentuje się średnio. Racja, Starr nie aspirował do drugiego Sgt. Pepper’s. Chciał tylko powspominać przeszłość, ale mógł to zrobić w ciekawszy sposób. Niektórych piosenek nie wahałabym się puścić na dansingu dla par w zaawansowanym wieku. Mówię tu w szczególności o Samba. Jakkolwiek zachęcający nie byłby tytuł, tekst i podkład muzyczny odrzucają. Nie prezentuje się dobrze również piosenka otwierająca album, Anthem. Jest przykładem zepsucia dobrze zapowiadającego się utworu - niezła gitara prowadząca, perkusja w rękach Ringo, ciekawa melodia i wtedy zaczyna się refren, który muzycznie nie pasuje do reszty i zdaje się być próbą robienia „nowoczesnej piosenki”.
Uważa się, że Ringo był najmniej utalentowany z Wielkiej Czwórki. Ta opinia jest krzywdząca i niesłuszna, bo podczas grania z Beatlesami i już po ich rozpadzie w latach 70. napisał utwory, które cieszyły się uznaniem. Poza tym, pomimo wielu dyskredytujących rankingów, to bardzo dobry perkusista i ma miły dla ucha, melodyjny głos (czego najlepszym przykładem jest nieśmiertelne Yellow Submarine czy With A Little Help From My Friends). Niestety, trudno zaprzeczyć, że nie ma talentu kompozycyjnego na miarę Lennona, czy McCartneya. Jakkolwiek by nie było, Ringo jest najsympatyczniejszym Beatlesem i zabawną ciepłą osobą.  I to sprawia, że wybaczyłabym mu nawet najgorszego gniota.
Alicja Skiba

Płyty: Iron Butterfly

Fillmore East 1968


Iron Butterfly to zdecydowanie jedna z moich ulubionych kapel. W mojej opinii to właśnie Iron Butterfly wespół z Vanilla Fudge wypracowały charakterystyczne niemal power psychodeliczne brzmienie, które stało się niezbędnym (choć nie jedynym) składnikiem hard rocka lat siedemdziesiątych. Tak się jednak stało, że dziś Vanilla Fudge znane jest tylko z jednego albumu (skąd inąd swojego najlepszego), a Iron Butterfly – tylko z jednego utworu… Bastionem tej pierwszej grupy było wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, a drugiej – California.
Wydawnictwo Fillmore East 1968 to zapis czterech występów Iron Butterfly z Nowego Jorku z 26 i 27 kwietnia (tak, zespół grał po dwa koncerty co wieczór). W odróżnieniu od wydanego w 1970 roku LP Live, tu mam do czynienia z materiałem z dwóch pierwszych albumów grupy. Jedyny wyjątek stanowi wykonany drugiego dnia numer Her Favorite Style, który pochodzi z trzeciej płyty – Ball. Słuchając tych koncertów od razu da się zauważyć, że publiczność nie zdążyła się jeszcze zachłysnąć In-A-Gadda-Da-Vida i traktuje ten kawałek na równi z innym bardzo dobrymi momentami. Skład grupy w 1968 roku prezentował się następująco: Doug Ingle (wokal/organy), Lee Dorman (bas), Erik Brann (gitara), Ron Bushy (perkusja). To chyba najsłynniejszy skład i jednocześnie najbardziej twórczy w historii zespołu.
Pierwsze show otwiera typowo organowe Fields Of Sun. Potem leci oparty na ciężkim riffie wolny numer, który miażdży słuchaczy już od pierwszej nuty, czyli You Can’t Win. Unconscious Power to nieodzowny fragment każdego koncertu Ironów i jednocześnie mój ulubiony utwór z ich repertuaru. Ktoś kiedyś powiedział, że jest to typowo surferski riff połączony z krótką niemal protopunkową melodią. Nie do końca, ale podobają mi się te surferskie konotacje. Następnie dostajemy przebojowe Are You Happy (kolejny stały punkt na koncertach). Po „nasączonym LSD” So-Lo, grupa kończy epickim Iron Butterfly Theme. Traktuję ten utwór jako swoisty manifest muzyków, a jednocześnie sposób na utarcie nosa wszystkim tym, którzy powątpiewają w ich ponadprzeciętny talent i wkład w rozwój muzyki rockowej. Drugi występ (tego samego dnia) składał się zaledwie z czterech numerów, a to, oczywiście, za sprawą rozbudowanego In-A-Gadda-Da-Vida. Występ rozpoczął się od chwytliwego i szybkiego (jak na standardy grupy) Stamped Ideas z pierwszego LP – Heavy. Drugą pozycją jest właśnie wspomniany już ponadczasowy szlagier grupy, z nieziemskim solo na perkusji i przyprawiającym o dreszcze wokalem. Grane kilkanaście minut In-A-Gadda-Da-Vida nie odbiega od wersji studyjnej. Paradoksalnie to właśnie wersja studyjna brzmi tak jak powinno brzmieć wykonanie live. Dwie pozostałe piosenki to powtórka z So-Lo i Iron Butterfly Theme.
Drugi dzień nie przyniósł zasadniczej zmiany repertuaru, ale z pewnością lepiej się słucha zapisu z tego właśnie dnia. Grupa czuła się o wiele pewniej, dało się wyczuć większą energię, a i publiczność widziała już, że ma do czynienia z tytanem. Właśnie dlatego zespół zaczął występy od Are You Happy, a potem zapodał fanom Unconscious Power. Do setlisty dołączono My Mirage – trochę bardziej skomplikowany utwór, oparty na wyeksponowanej grze organów i nieco doorsowskiej melodii. Standardowo oba występy kończyły się przy So-Lo i Iron Butterfly Theme. Wieczorny występ wzbogacono jeszcze o dwie „nowości” – Possession oraz Her Favorite Style. Brakuje mi tego pierwszego, ponurego numeru w dzisiejszych setlistach koncertowych grupy. Her Favorite Style to klawiszowy majstersztyk i zapowiedź kierunku, w jakim zespół podążył wraz z wydaniem LP Ball.
Warto wspomnieć, że koncerty w Fillmore East miały miejsce na półtora miesiąca przed wydaniem LP In-A-Gadda-Da-Vida, zatem część prezentowanego materiału była wręcz premierowa. Dzisiaj na koncertach Ironów wszyscy od pierwszej minut krzyczą „In-A-Gadda-Da-Vida!!!”. Na te występy przychodzą raczej fani tej jednej piosenki, którzy swoim uporem w wydzieraniu się we wspomniany wyżej sposób irytują fanów zespołu Iron Butterfly.
W ciągu ostatniego półtora roku Polskę odwiedziły i Vanilla Fudge i Iron Butterfly. Ironi już zapowiedzieli kolejną wizytę w Polsce. Wrócą do nas już za dwa tygodnie (na trzy koncerty). Polecam wyczekiwać polskich koncertów przy dźwiękach tego naprawdę świetnego materiału z Fillmore East. 
Sebastian Żwan

Płyty: The Black Keys


El Camino

Nowe, siódme dzieło w dorobku duetu The Black Keys ujrzało światło dzienne na początku grudnia ubiegłego roku i już według wielu uważane jest za dużo lepsze od poprzedniej płyty – Brothers. Muzycy nazywani są spadkobiercami Jacka White’a i The White Stripes i moim zdaniem nie jest to określenie nadane na wyrost. 
El Camino to prawie 40 minut świetnego połączenia rocka alternatywnego i bluesa. Otwierający album kawałek Lonely Boy, wybrany jako singiel promujący płytę i ostatnio chętnie puszczany przez rozgłośnie radiowe, jest niezłym zastrzykiem pozytywnej energii. Dalej jest równie dobrze. Najmocniejszymi punktami krążka są według mnie bluesowe Gold On The Ceiling, następujące po nim spokojniejsze i melancholijne Little Black Submarines oraz Stop Stop z kobiecymi wstawkami.   
11 utworów zawartych na płycie składa się na chwytliwą, dobrze skomponowaną całość, a wokal Dana Auerbacha nadaje im przyjemnego, oldschoolowego brzmienia. Krążek (jak również jego okładka) jest tak amerykański jak tylko się da, przywodzi na myśl zespoły garażowe i filmy drogi z lat 70. czy 80. To zdecydowanie pozycja warta bliższego poznania. Miejmy nadzieję, że The Black Keys nie stracą weny i następne ich dzieło będzie równie dobre, jeśli nie lepsze. 
Marta Szczepańska

Płyty: The Who

Live At Leeds


Scena Uniwersytetu w Leeds jest mała i kameralna.  W sam raz do wręczania dyplomów czy organizowania występów studenckich. Ale trudno uwierzyć, że to właśnie na niej narodził się hard rock. To tam odbył się 14 lutego 1970 roku historyczny koncert the Who, który zarejestrowano i wydano na płycie Live At Leeds, uważanej za najlepszy album live w historii.
Live At Leeds to tak naprawdę dwa koncerty zespołu, które odbyły się jeden dzień po drugim - 14 i 15 lutego - pierwszy w Leeds, drugi w pobliskim Hull. The Who wyruszyli wtedy w ogromną trasę promującą rock operę Townshenda - Tommy. Koncerty były żywiołowe, publiczność dopisywała, a brzmienie zespołu doskonałe. To sprawiło, że postanowili wydać album w wersji live.
Dla dzisiejszego pokolenia, które słucha remasterów często zawierających poszerzone o nieznane wcześniej utwory wersje starych albumów, może się wydać dziwne, że płyta zdobyła aż taką popularność. Wersja pierwsza zawierała tylko sześć utworów i to tych, które nagrano pierwszej nocy. Pomimo tego, zachwycano się siłą dźwięku, a interpretacje min. Summertime Blues i Young Man Blues uznano za wybitne. Pozostałe nie ujrzały światła dziennego z powodów technicznych aż do 1995, kiedy wydano remaster będący całkowitym zapisem koncertu z pierwszej nocy i zawierającym dodatkowo jedną piosenkę z drugiej (Amazing Juorney/Sparks). Na płycie zarejestrowane są także rozmowy pomiędzy zespołem i zapowiedzi następnych piosenek, które doskonale oddają luźną atmosferę panującą na koncercie. Jednak i to nie pokazywało całości, która wciąż wydawała się enigmatyczna dla tych, którzy nie byli wtedy w Leeds (zwłaszcza, że nieliczne zapisy filmowe i zdjęcia były nieudostępniane). W 2010 roku z okazji 40-lecia koncertu wydano dwupłytowy album, który zawiera całość.
Po przesłuchaniu nowego wydania można zrozumieć zamysł zespołu - pierwszej nocy grano ich pojedyńcze, najsławniejsze hity; druga była odegraniem na żywo Tommy’ego. I prawdę mówiąc, większe wrażenie robi ta pierwsza. Trudno się dziwić - Tommy jako rock opera jest trudny do przełożenia na wersję live. Na koncertach nietrudno zniekształcić niektóre melodie i dźwięk jest brudniejszy. Jednak sam fakt, że Tommy był wystawiany na żywo dowodzi kunsztu Townshenda, który potrafił stworzyć concept album przetłumaczalny na wersję live, co większości innych zespołów eksperymentujących z dźwiękami się nie udało. Podczas drugiej nocy, w Hull, z całego albumu nie zagrano jedynie I’m A Sensation i Cousin Kevin (które zawiera skomplikowaną polifonię głosów). Natomiast odtworzone tam takie piosenki jak Eyesight To The Blind, Christmas i, przede wszystkim, See Me Feel/ Listening To You są nawet lepsze niż w wersji stereo. Największe wrażenie robi instrumentalny Sparks, który ma jeden z najcharakterystyczniejszych riffów świata. Zagrany z ogromną, niemal brutalną mocą mógłby spokojnie wybudzić chorego ze śpiączki.
Pierwszy koncert otwiera stały utwór początkowy koncertów The Who - Heaven And Hell Entwistle’a. To już jest dobra zapowiedź tego, co będzie potem - Young Man Blues, Summertime Blues czy Shake It All Over, popisów instrumentalnych Entwistle’a, Moona i, przede wszystkim, Townshenda. Poza nim pojawiły się także najsławniejsze hity, jak min. Can’t Explain czy Happy Jack. Mi osobiście najbardziej podobały się połączone ze sobą Fortune Teller i Tattoo, gdzie z pierwszej energicznej piosenki, następuje harmonijne przejście na wolniejsze, bardziej melancholijne Tattoo. Ale i tak opus magnum jest My Generation. Z trzyminutowego manifestu młodych buntowników zrobiono ponad piętnastominutowe dzieło. Zaczyna się tradycyjnie, ale już w drugiej minucie stopniowo przechodzi w See Me Feel Me, Listening To You i kończy się na Underture, które w połączeniu z tekstem My Generation nabierają zupełnie nowego znaczenia.  Słuchałam tego wiele razy i za każdym z nich jestem pod ogromnym wrażeniem. Trudno powiedzieć, co jest najlepsze - ekspresyjny głos Daltreya, wyrazisty bas Etwistle’a, potężna gitara Townshenda, czy bębny Moona, których nawet nie trzeba opisywać. Nie da się ocenić - cała czwórka stworzyła idealny dźwięk grając razem, ale osobno. Wyznaczyli nowe tory dla rocka i to podczas kameralnych koncertów, na których swobodnie żartowali z widownią i między sobą. Zapowiedzi kolejnych utworów są często bardzo śmieszne, zwłaszcza kilkuminutowa do A Quick One While He’s Away, gdzie przodują jak zwykle gadatliwy Townshend i wiecznie robiący z siebie klauna Moon. To sprawia, że sluchanie albumu jest tym większą przyjemnością.
Alicja Skiba

Płyty: Led Zeppelin

The Song Remains The Same

Zobaczyć znowu Led Zeppelin na scenie - marzenie każdego fana muzyki rockowej. 3/4 tego smaczku mieliśmy podczas koncertu londyńskiej O2 Arena w 2007. Jednak, aby zobaczyć całą czwórkę w momencie, kiedy ich twórczość i forma sięgały zenitu, musimy się zaopatrzyć w DVD The Song Remains The Same. Zremasterowany dźwięk i obraz ze starych taśm jest w bardzo przystępnej jakości, co naprawdę sprawia wrażenie, jakbyśmy tam byli, na Madison Square Garden w 1973, podczas jednej z trzech magicznych nocy. 
Nie jest to, co prawda, typowe wydawnictwo koncertowe, raczej film dokumentalny, który otwiera scenka autorstwa Petera Granta. Następnie są prezentowani muzycy w domu przed wyjazdem na trasę, co wraz z Bron-Yr-Aur w tle, może tworzyć interesujące wprowadzenie, jednakże dla mnie było trochę zbyt fantazyjne. Na wejściu standardowo wszedł elektryzujący Rock’n’Roll; tutaj również chylę czoła przed Johnem Bonhamem, który zwieńcza utwór niesamowitym solo na bębnach. W setliście nie brakuje takich szlagierów zespołu jak Black Dog, Whole Lotta Love, Over The Hills And Far Away, Dazed and Confused. Oczywiście, kiedy zapada totalna cisza na widowni, przychodzi czas na magiczne Stairway To Heaven, które dla mnie zawsze jest granę z inną osobliwą delikatnością.
Zresztą nie dla samej muzyki warto jest sięgnąć po to wydawnictwo; znalazłem jeszcze cztery inne powody. Pierwszy z nich to Robert Plant ze swoim cudownym głosem, wspaniałym ruchem scenicznym i pasją, która emanuje od niego podczas śpiewania. Drugi to oczywiście Jimmy Page w swoim błyszczącym uniformie, dynamicznie grający cały koncert i dający nieziemskie solówki na gitarze. Numer trzy - John Paul Jones, cichy element wielkiej czwórki, perfekcjonista w każdym calu, czego możemy doświadczyć na wszystkich płytach Zeppelinów. Ostatni, czwarty, chyba nikogo niedziwiący, to Bonham. Tutaj chyba trochę bardziej się muszę rozpisać. Perkusja jest instrumentem, który od zawsze mnie fascynował tak samo jak i ludzie posługujący się nią. John to przykład niepowtarzalnego fenomenu, wspaniałe uderzenie. Jego gra czyni go, moim zdaniem, najlepszym perkusistą wszechczasów.
Każdy medal ma dwie strony, wiec może dla odmiany kilka, a właściwie jedna wada. Przeplatające się scenki „rodzajowe” i różne inne kuriozalne wstawki. Mając na uwadze, że jest to film dokumentalny, co podkreślałem wyżej, nie rozumiem scen obrazujących muzyków a to jako kapitana statku lub człowieka z maską świni. Niektóre z tych fantazji były zbyt zagmatwane i bardzo rozpraszały, gdy już się wpadło w wir koncertu. Poza tym, upychanie miedzy utworami różnych faktów, takich jak problem z koncesją lub z kradzieżą z sejfu, mija się z celem i moim zdaniem powinno być umieszczone przed częścią koncertową jako wypełnienie części artystycznej.
Wydanie zawiera dwie płyty: jedną z głównym filmem (koncert) i z dodatkami, czyli niepublikowanymi materiałami (tzw. director cut). Całość daje nam niesamowitą radość i przyjemność z oglądania. Jeszcze DVD, do którego wrócimy nie raz z sentymentem, na jaki zasługuje. Jakość, zawartość oraz bardzo przystępna cena sprawiają, że zachęcam każdego do poszerzenia swoich zbiorów o tę pozycję, ponieważ naprawdę warto.
Dominik Wymysłowski

Whisky, Marshall i Rock'n'Roll

Kolejny miesiąc, zresztą jak każdy, obfituje nam w muzyczne wydarzenia, których nie sposób nie skomentować. 30. urodziny Listy Programu 3 Polskiego radia, kolejne wieści o reaktywacji gigantów oraz lista najgorszych albumów w historii rocka opublikowana przez magazyn „Classic Rock”.
Zacznę od „starych, ale jarych”, czyli powrotu na scenę zespołów z muzycznej emerytury. Mam tu na myśli, oczywiście, Van Halen, które 5 Lutego zagrało kameralny koncercik w Cafe Wha? mieszczącym się w Nowym Jorku. To wydarzenie jak i nowy album, który jest już w drodze potwierdzają wszelkie doniesienia o powrocie zespołu na scenę. Nie pozostaje nam nic innego, jak przypomnieć sobie stare Running With The Devil albo Jump i czekać na trasę po Europie. Kolejna legenda, mam na myśli Queen, również zaskoczy nas swoim powrotem. May i spółka postanowili  w roli wokalisty zatrudnić Adama Lamberta. I tu nasuwa się moje pierwsze pytanie: Kim jest Adam Lambert?! To tak, jakby w Polsce Breakout reaktywował się z Gienkiem Loską. A prawda jest taka, że to, co oglądamy w telewizji to czysta fikcja. Mam wielu znajomych, którzy śpiewają na poważnie i niestety z ich relacji wiem, jak wyglądają „od kuchni” programy typu talent-show. Otóż, na początku przychodzimy, dostajemy numerek i po wyczekaniu ogromnej kolejki trafiamy przez pierwsze sito. Najczęściej śpiewamy przed jakimś producentem, autorem tekstów i muzykiem. Następnie, jeśli nasz występ przypadnie im do gustu, zapraszają nas na kolejny etap castingu, czyli śpiewanie tej samej piosenki przed tym samym jury, ale przed kamerami. Potem słyszymy trywialne i lekceważące „oddzwonimy”. Przy dozie szczęścia zadzwonią i zaproszą nas na kolejny( już 3!) etap castingu. Żeby tego było mało, powiedzą nam i naszym bliskim (np. przyjacielowi, który z nami przyszedł na przesłuchanie), co mamy mówić przed kamerą. A efekt końcowy jest taki, że osoba, którą widzimy na ekranie telewizora doskonale wie, czy się dostała do programu, a jury nie jest zaskoczone jej występem. Ot cała prawda o sztuczności, z jaką się tworzy takie programy, a później karmi się nią nas, widzów. Jeśli znacie podobne historie lub macie zupełnie odmienne doświadczenia albo chcecie się po prostu podzielić swoimi przemyśleniami piszcie: rockbottom@gmail.com.
Teraz, zupełnie zmieniając temat, zajmijmy się ostatnią listą magazynu Classic Rock. Tak jak znamy wyniki tegorocznych Oscarów, tak znamy 50 najgorszych albumów w historii rocka. W większości znajdziemy tam płyty zespołów reprezentujących światową czołówkę muzyki rockowej, ale które zdecydowanie odstawały od reszty twórczości. Na pierwsze miejsce trafił krążek Kiss Music From „The Elder”.  Tutaj, oczywiście, zgodzę się w pełni, ponieważ słuchając tego krążka nie wiedząc wcześniej, przez kogo został nagrany, nie dałbym wiary, że są za to odpowiedzialni Kiss. Dalej są wymieniane trzy albumy  Davida Bowiego, kolejne trzy Neila Younga i znowu trzy Boba Dylana. Przyznam szczerze, nie słucham trzech wyżej wymienionych artystów, więc nie czuję się kompetentny w ocenianiu ich twórczości. Cała lista opublikowana w lutowym wydaniu Classic Rocka. Zapraszam do lektury.
Dominik Wymysłowski

niedziela, 12 lutego 2012

Kartka z kalendarza


3 lutego 1959
„Dzień, w którym umarła muzyka”
Po koncercie w Clear Lake Buddy Holly, J.P. "The Big Bopper" Richardson i Ritchie Valens zginęli w wypadku lotniczym. Ich wynajęty samolot spadł na ziemię krótko po starcie. Cała załoga, łącznie z pilotem samolotu, straciła życie. Holly wynajął samolot w związku z problemami z ogrzewaniem w jego autobusie, którym wyruszył w trasę koncertową. Jeden z muzyków grających z Hollym ustąpił miejsca przeziębionemu „The Big Bopperowi”, który chciał szybciej dostać się do kolejnego miasta.
W 1973 Don MacLean napisał o tym wydarzeniu piosenkę American Pie,  swoisty hołd złożony złotej muzycznej epoce. Samą katastrofę nazwał „dniem, w którym umarła muzyka”.

Paweł Urbaniec

Kobiecy punkt widzenia: Nowe życie Chylińskiej



Wydaje mi się, że każdy wielbiciel, a nawet po prostu słuchacz rocka prędzej czy później poznał kilka zespołów z własnego podwórka. Wśród tych polskich na pewno znalazło się O.N.A. Zespół powstał w połowie lat 90., a jego wokalistka (Chylińska) bardzo szybko zyskała popularność i poszanowanie w świecie muzyki rockowej. Nastoletnia (kiedy powstawał zespół, Agnieszka była świeżo upieczoną osiemnastką) wokalistka, szanowana, podziwiana i lubiana za swój niepowtarzalny i mocny głos. Dodatkowym atutem w świecie muzycznym stała się jej niezależność i ostry, hardrockowy styl życia. Pięć albumów nagranych z O.N.A., z których każdy zyskał co najmniej status złotej płyty, a album Bzzzzz - nawet podwójnej platynowej płyty, zapisało się w historii polskiej muzyki. Kariera solowa, która właściwie - jakby się dokładnie przyjrzeć - z solową ma niewiele wspólnego, bo Chylińska jest zespołem złożonym w większości z muzyków dotychczas grających w O.N.A i wzbogaconym o dwóch nowych, okazała się również sukcesem. Zespół nagrał tylko jedną płytę, Winna, wydaną w 2004 roku oraz 3 single do niej. Wszystko miało się dobrze i zapowiadało się tylko lepiej, płyta się świetnie sprzedawała (dotarła na 2. miejsce listy sprzedaży w Polsce), dotychczasowi słuchacze O.N.A. byli zadowoleni. Cięższa niż dotychczas muzyka trafiła również do innej grupy odbiorców i przyciągnęła dodatkowe rzesze fanów. 

Chylińska nie nagrywa nic więcej, Agnieszka w 2005 znika ze sceny muzycznej i właściwie z życia publicznego. Aż do 2009, kiedy to pojawia się w kasowym programie emitowanym przez TVN - zostaje jurorką Mam Talent!, nie ma żadnej informacji o niej ani jej zamiarach muzycznych.  Lekkim echem odbił się tylko macierzyński debiut - w 2006 roku urodził się syn, Ryszard. I tu zaczyna się nowe życie.... Dochodzimy do momentu, który dla fanów zarówno O.N.A. jak i Chylińskiej całkowicie zmienił biografie wokalistki – rozpoczęła prawdziwie solową karierę. 23 października 2010. Data, którą zapamiętałam jako początek totalnej komerchy i upadek jakichkolwiek wartości muzycznych w przypadku Agnieszki Chylińskiej. Tego dnia wydana została płyta Modern Rocking, która to z tytułowym "rocking" to ma tyle wspólnego, co ja z królową Brytyjską. Popowo-dance’owy gniot, którego sukces muzyczny (o ile to jeszcze nazywamy muzyką) jest czymś absolutnie niezrozumiałym, ale tylko potwierdza, że słowa Michała Piotrowskiego podsumowujące rok 2011 ("Gatunkiem, który zdominował rynek muzyczny w roku 2011 był zupełnie nowy odłam byle czego – chałtura. Zanotowaliśmy wprost proporcjonalny wzrost popularności tego gatunku w stosunku do spadku poziomu dobrego smaku wśród ludności cywilizowanego świata.") są aktualne w stosunku do lat wcześniejszych również. Chwilę po wydaniu singla Nie mogę cię zapomnieć ukazał się teledysk do tego kawałka. To był istny szok. Jestem w stanie zrozumieć zmianę kierunku muzycznego, ale nie całkowite sprzedanie siebie i wszystkiego z tym związanego. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek zobaczę Chylińską wijącą się po parkiecie jak amerykańskie piosenkareczki pop. Ubraną w body czy cokolwiek by to nie było i śpiewającą, a właściwie to zawodzącą do jakiś dance’owych bitów. Piosenka dobra na szkolną dyskotekę albo szaloną noc w klubie, z której i tak następnego dnia rano nic nie pamiętamy. Ale nie Chylińska!!! No i tu powstaje pytanie nurtujące wszystkich dotychczasowych słuchaczy. Jakim cudem można się tak diametralnie zmienić i jeszcze do tego zdobyć czymś takim platynową płytę? Otóż, można. Zaraz po wydaniu płyty urodziło się drugie dziecko Agnieszki, córeczka Estera. I to właśnie dla dzieci, żeby one miały czego słuchać i mogły podziwiać mamusię i bez wstydu w przedszkolu czy w szkole powiedzieć innym dzieciom, że ich mamą jest TA Chylińska. Czy ja wiem, czy to taki powód do dumy. Ja bym wolała powiedzieć, że moja mama daje czadu w rockowym zespole, a nie że sprzedała swój talent za Mam Talent! czy popowa płytę. Mimo tego wszystkiego, Agnieszkę nadal da się lubić i to boli jeszcze bardziej.
Teraz pozostaje nam mieć tylko nadzieję, że reszta gwiazd rocka w tym kraju nie podzieli losu i ścieżki kariery, którą wybrała sobie Agnieszka Chylińska. No i może, jak dzieci podrosną i zaczną słuchać prawdziwej muzyki, to i ich mama zaskoczy nas ponownie, tylko tym razem pozytywnie.

Martyna Sołtysiak

Hanoi Rocks


Jeśli ktoś myślał, że chłopaki z Ratt czy Poison wyglądają jak kobiety, widocznie nie słyszał o Hanoi Rocks, a konkretniej o wokaliście, Michaelu Monroe. Platynowe blond włosy, pełny makijaż, pomalowane paznokcie i biżuteria to dla niego codzienność. Niby nic nadzwyczajnego, jednak warto podkreślić, że Hanoi Rocks jako jeden z pierwszych powrócił do glamu lat siedemdziesiątych i wykreował go na własny sposób odświeżając wizerunek poprzedniej dekady.
Fiński zespół zaczął zdobywać popularność już w 1981 roku, w którym wydał debiutancki krążek Bangkok Shocks, Saigon Shakes, Hanoi Rocks z którego pochodzi słynne Tragedy i Don’t Never Leave Me, które w 1984 roku nagrali na nowo jako Don’t You Ever Leave Me. Muzycy, łącząc klimat The Clash z łagodniejszą wersją The New York Dolls i domieszką Davida Bowiego, stworzyli coś, co podchodzi pod glam punk. Niezwykle charyzmatyczny Michael Monroe, skaczący po scenie w świecących kostiumach, Andy McCoy (główny autor i kompozytor utworów), wijący się po scenie z gitarą, i zgrana sekcja rytmiczna – Nasty Suicide na gitarze, Razzle na perkusji i Sami Yaffa na basie. W kolejnych latach zespół stawał się coraz bardziej popularny w Wielkiej Brytanii i zadziwiająco uwielbiany w Japonii, gdzie nawet muzyka zespołu była grana w budkach telefonicznych. Grupa dopiero w 1984 roku odniosła sukces w Stanach Zjednoczonych, po wydaniu czwartej płyty, Two Steps From The Move, skąd pochodzą Underwater World, Million Miles Away i wspomniane wcześniej Don’t You Ever Leave Me. Pierwsza amerykańska trasa koncertowa miała być szansą na międzynarodową sławę, a przyczyniła się do rozpadu zespołu.
Kolega po fachu, Vince Neil z Mötley Crüe, urządził u siebie w willi imprezę, na której znaleźli się panowie z Hanoi Rocks (bez Monroe). W momencie wyczerpania zapasów piwa Vince i Razzle, oboje w lekko nietrzeźwym stanie, wybrali się na wycieczkę Fordem Panterą do sklepu po zapasy. Doszło do nieszczęśliwego wypadku, w którym Razzle zginął na miejscu, a Vince nie doznał obrażeń. Zespół długo nie mógł pogodzić się ze stratą perkusisty, który zawsze trzymał ich razem i nieraz ratował przed rozpadem. Trzy tygodnie po jego śmierci odbył się koncert Hanoi, podczas którego Michael Monroe, śpiewając Million Miles Away zadedykowane perkusiście, nie mógł powstrzymać łez. Zespół postanowił grać dalej, jednak ciągle odczuwalna była luka po straconym muzyku. W połowie 1985 roku postanowili zakończyć działalność.
Mimo swojej krótkiej i skromnej kariery, zespół ten uznawany jest za jeden z bardziej wpływowych z tamtych lat i nie chodzi tylko o wygląd. Można znaleźć liczne powiązania z Guns N’ Roses, którzy z resztą często wymieniali Hanoi Rocks jako jedną z największych inspiracji. Widać to po utworach – chociażby świetne Underwater World z tekstem „welcome to the jungle” czy Lost In The City z „take me down to the…”, które ewidentnie były początkiem największych szlagierów Gunsów. No i nie da się nie zauważyć podobieństwa, jeśli chodzi o dobór kapeluszy z pasem kowbojskim, który stał się znakiem rozpoznawczym Slasha…
Jest to jeden z niezliczonych przypadków, gdzie śmierć jednego z członków zespołu momentalnie zadecydowała o końcu jego kariery. Gdyby nie nieszczęśliwy wypadek, zespół mógł stać się jednym z najbardziej znanych z lat osiemdziesiątych. Ale nie ma co gdybać, widocznie tak miało być. Nie pozostaje nam nic innego jak cieszenie się z istniejącego dorobku Hanoi Rocks.

Ula Nieścioruk