czwartek, 1 marca 2012

Płyty: The Who

Live At Leeds


Scena Uniwersytetu w Leeds jest mała i kameralna.  W sam raz do wręczania dyplomów czy organizowania występów studenckich. Ale trudno uwierzyć, że to właśnie na niej narodził się hard rock. To tam odbył się 14 lutego 1970 roku historyczny koncert the Who, który zarejestrowano i wydano na płycie Live At Leeds, uważanej za najlepszy album live w historii.
Live At Leeds to tak naprawdę dwa koncerty zespołu, które odbyły się jeden dzień po drugim - 14 i 15 lutego - pierwszy w Leeds, drugi w pobliskim Hull. The Who wyruszyli wtedy w ogromną trasę promującą rock operę Townshenda - Tommy. Koncerty były żywiołowe, publiczność dopisywała, a brzmienie zespołu doskonałe. To sprawiło, że postanowili wydać album w wersji live.
Dla dzisiejszego pokolenia, które słucha remasterów często zawierających poszerzone o nieznane wcześniej utwory wersje starych albumów, może się wydać dziwne, że płyta zdobyła aż taką popularność. Wersja pierwsza zawierała tylko sześć utworów i to tych, które nagrano pierwszej nocy. Pomimo tego, zachwycano się siłą dźwięku, a interpretacje min. Summertime Blues i Young Man Blues uznano za wybitne. Pozostałe nie ujrzały światła dziennego z powodów technicznych aż do 1995, kiedy wydano remaster będący całkowitym zapisem koncertu z pierwszej nocy i zawierającym dodatkowo jedną piosenkę z drugiej (Amazing Juorney/Sparks). Na płycie zarejestrowane są także rozmowy pomiędzy zespołem i zapowiedzi następnych piosenek, które doskonale oddają luźną atmosferę panującą na koncercie. Jednak i to nie pokazywało całości, która wciąż wydawała się enigmatyczna dla tych, którzy nie byli wtedy w Leeds (zwłaszcza, że nieliczne zapisy filmowe i zdjęcia były nieudostępniane). W 2010 roku z okazji 40-lecia koncertu wydano dwupłytowy album, który zawiera całość.
Po przesłuchaniu nowego wydania można zrozumieć zamysł zespołu - pierwszej nocy grano ich pojedyńcze, najsławniejsze hity; druga była odegraniem na żywo Tommy’ego. I prawdę mówiąc, większe wrażenie robi ta pierwsza. Trudno się dziwić - Tommy jako rock opera jest trudny do przełożenia na wersję live. Na koncertach nietrudno zniekształcić niektóre melodie i dźwięk jest brudniejszy. Jednak sam fakt, że Tommy był wystawiany na żywo dowodzi kunsztu Townshenda, który potrafił stworzyć concept album przetłumaczalny na wersję live, co większości innych zespołów eksperymentujących z dźwiękami się nie udało. Podczas drugiej nocy, w Hull, z całego albumu nie zagrano jedynie I’m A Sensation i Cousin Kevin (które zawiera skomplikowaną polifonię głosów). Natomiast odtworzone tam takie piosenki jak Eyesight To The Blind, Christmas i, przede wszystkim, See Me Feel/ Listening To You są nawet lepsze niż w wersji stereo. Największe wrażenie robi instrumentalny Sparks, który ma jeden z najcharakterystyczniejszych riffów świata. Zagrany z ogromną, niemal brutalną mocą mógłby spokojnie wybudzić chorego ze śpiączki.
Pierwszy koncert otwiera stały utwór początkowy koncertów The Who - Heaven And Hell Entwistle’a. To już jest dobra zapowiedź tego, co będzie potem - Young Man Blues, Summertime Blues czy Shake It All Over, popisów instrumentalnych Entwistle’a, Moona i, przede wszystkim, Townshenda. Poza nim pojawiły się także najsławniejsze hity, jak min. Can’t Explain czy Happy Jack. Mi osobiście najbardziej podobały się połączone ze sobą Fortune Teller i Tattoo, gdzie z pierwszej energicznej piosenki, następuje harmonijne przejście na wolniejsze, bardziej melancholijne Tattoo. Ale i tak opus magnum jest My Generation. Z trzyminutowego manifestu młodych buntowników zrobiono ponad piętnastominutowe dzieło. Zaczyna się tradycyjnie, ale już w drugiej minucie stopniowo przechodzi w See Me Feel Me, Listening To You i kończy się na Underture, które w połączeniu z tekstem My Generation nabierają zupełnie nowego znaczenia.  Słuchałam tego wiele razy i za każdym z nich jestem pod ogromnym wrażeniem. Trudno powiedzieć, co jest najlepsze - ekspresyjny głos Daltreya, wyrazisty bas Etwistle’a, potężna gitara Townshenda, czy bębny Moona, których nawet nie trzeba opisywać. Nie da się ocenić - cała czwórka stworzyła idealny dźwięk grając razem, ale osobno. Wyznaczyli nowe tory dla rocka i to podczas kameralnych koncertów, na których swobodnie żartowali z widownią i między sobą. Zapowiedzi kolejnych utworów są często bardzo śmieszne, zwłaszcza kilkuminutowa do A Quick One While He’s Away, gdzie przodują jak zwykle gadatliwy Townshend i wiecznie robiący z siebie klauna Moon. To sprawia, że sluchanie albumu jest tym większą przyjemnością.
Alicja Skiba

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz