poniedziałek, 4 marca 2013

POWRÓT KAMELEONA

Kiedy świat zajął się dywagowaniem, podejrzewaniem, spekulowaniem, plotkowaniem, a przedmiotem tych procesów było pojęcie powrotu – powrotu The Rolling Stones, powrotu Led Zeppelin, powrotu Black Sabbath, powrotu Fleetwood Mac, powrotu Pink Floyd, na powierzchnię wypłynął jeden z największych tuzów popkultury. Zaskoczył wszystkich, zrobił to z klasą. Schował się w okopach niebytu, aby za kilka dni eksplodować z nowym albumem i niemówieniem „nie” trasie koncertowej.
David Bowie przez ostatnią dekadę bardzo rzadko pojawiał się publicznie. Jego ostatnia trasa skończyła się nagłą hospitalizacją i komplikacjami kardiologicznymi. Mówiono, że Ziggy już nigdy nie wróci na scenę. Na co dzień wiedzie życie przykładnego nowojorczyka, człowieka skromnego, spełnionego, niegoniącego za fleszami. 11 marca brytyjska (ta pierwsza) premiera dwudziestego piątego studyjnego krążka, zatytułowanego ‘The Next Day’!
W wersji podstawowej album zawiera czternaście kompozycji, Wersja deluxe wzbogacona jest o dodatkowe trzy kawałki, a japoński model deluxe będzie miał aż cztery bonusy. Wizytówką tego artysty zawsze było zaskakiwanie. Tak też stało się przy okazji promocji tej płyty. Wypuszczono dwa single, które są odpowiednio najgorszym utworem i tym najlepszym. Mowa, oczywiście, o ‘Where Are We Now?’ oraz ‘The Stars (Are Out Tonight)’. Ten pierwszy numer jest dla artysty bardzo osobisty (opowiada o jego berlińskim epizodzie, a brzmi, jakby urwał się z sesji nagraniowych płyty ‘Berlin’  Lou Reeda), a dla słuchacza – raczej smętny. Za to ‘The Stars (Are Out Tonight)’ to już David Bowie w pełnej krasie. Szybki dance-glamowy motyw, charakterystyczny śpiew i niebanalna historia (a raczej anty-historia) gwiazdy rocka. W teledysku promującym ten utwór u boku artysty wystąpiła Tilda Swinton. Cały krążek balansuje między szybszymi zwrotami a melancholijnymi momentami. Co ciekawe, grającemu na gitarze Gerry’emu Leonardowi udało się odtworzyć klimat gry Micka Ronsona, przez co płyta z pewnością wzbudzi zainteresowanie fanów The Spiders From Mars. Sam Bowie brzmi różnie. W ‘Where Are We Now?’ jest bardzo „stary”, za to w ‘Boss Of Me’ sprawuje się wzorowo. Na wyróżnienie zasługują z pewnością chwytliwe ‘Dancing Out In Space’ oraz ‘(You Will) Set The World On Fire’. W ‘Dirty Boys’ usłyszymy genialną grę saksofonu. Moja wielka sympatia do ‘The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars’ nie pozwala mi przejść obojętnie obok ‘How Does The Grass Grow’. Po prostu tego posłuchajcie. Zawycie Bowiego od razu wywołuje uśmiech i przypomina, kto tu rządzi. Jest jeszcze wzniosłe (trochę pompatyczne), ale bardzo urocze ‘You Feel So Lonely You Could Die’. Podstawową wersję albumu zamyka kiepskie i ciągnące się ‘Heart’. Bonusy pozostają zagadką, przynajmniej jeszcze przez tydzień. Dzięki programowi iTunes ‘The Next Day’ można już dziś posłuchać za darmo.
David Bowie powraca! Album ‘The Next Day’ to syntetyczny skan kilku ważnych dzieł artysty. Przywraca wspomnienia Ziggy’ego Stardusta, ‘Heroes’, Let’s Dance’ oraz ‘Pin Ups’. Dodajmy, że Bowie nie byłby sobą, gdyby nagrał płytę, która od początku do końca jest do znudzenia bardzo dobra. On nie z tych. Zdecydowanie lubi wyrazistość, lubi dzielić publiczność, wywoływać skrajne emocje. Tak też będzie przy okazji ‘The Next Day’. 

PS Ostatnie newsy donoszą, że szanse na światową trasę koncertową muzyka są fifty-fifty!

Sebastian Żwan

FLOWER TRAVELLIN' BAND

Japoński rock to jeden z najtrudniejszych i najbardziej pasjonujących tematów muzycznych, z jakimi przyszło mi się zmierzyć. Jest to fenomenalne i niezwykle złożone zjawisko, przez co z pewnością poświęcę mu niejeden artykuł.
Zaczęło się niewinnie. Na mojej półce z płytami od dawna leżało kilka albumów Blues Creation, Flower Travellin’ Band oraz Murasaki. Może by tak zrobić audycje radiową poświęconą muzyce Kraju Kwitnącej Wiśni… Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Okazało się, że wpłynąłem na rozległy ocean dźwięków, które chyba na zawsze zmieniły moje postrzeganie muzyki rockowej. Zakochałem się w głosie Carmen Maki, gitarze Shinki Chena, płycie Satori, purplowskim brzmieniu Yoninbayashi… Ale po kolei!
Spośród bardzo wielu zupełnie nieznanych poza Japonią zespołów, moim numerem jeden jest zdecydowanie Flower Travellin’ Band. Historia tej grupy jest dosyć oszczędna, ale jakże barwna. Oszczędna, bo od swojego powstania w 1968 roku grupa zarejestrowała jedynie siedem albumów (i to włączając do jej dyskografii LP Challenge wydany jako Yuya Uchida & The Flowers). Barwna, bo osiągnęli mistrzostwo w takich gatunkach jak psychodelia czy hard rock, a na swoim ostatnim albumie nawiązali dosyć udany romans z reggae.
Zadebiutowali w 1969 roku wydawnictwem Challenge. Współtworzył je znany do dziś awanturnik japońskiego show biznesu, Yuya Uchida. Na okładce umieszczono zdjęcie nagich członków zespołu w plenerze. Płyta zawierała dziesięć kompozycji, wśród których znakomitą większość stanowiły covery. Była dalekowschodnią odpowiedzią na supergrupę Cream. Łączyła psychodeliczno-folkową estetykę z blues rockiem. Dla zespołu, który tworzyli Remi Aso (wokal), Hiroshi Chiba (wokal), Takeshi Hashimoto (bas), Katsuhiko Kobayashi (gitara), Yuya Uchida (perkusja/chórki) oraz Joji "George" Wada (bębny), wielką inspiracją byli Jimi Hendrix oraz Big Brother & The Holding Company. W intro do Combination Of The Two grupa podkreśla, że pochodzi z Tokio. Cały album jest formą swoistej prezentacji kapeli. Między utworami pojawiają się dialogi pewnego mężczyzny z dziewczynką. Ona wydaje się być zaskoczona muzyką, którą słyszy. Na szczególne wyróżnienie zasługują numery Greasy Heart oraz Hey Joe.  W tym pierwszym Remi Aso śpiewa po stokroć lepiej od Janis Joplin. Mogłaby bez większych trudności konkurować z Maggie Bell. Największy pokaz kunsztu instrumentalistów dostajemy w Hidariashi No Otoko. Takiej gry nie powstydziłby się najlepsi woodstockowi wykonawcy. Piece Of My Heart jest nieco wolniejsze niż oryginał, przez co jeszcze bardziej oddaje kwasowy klimat. Krążek zamyka nieśmiertelne Stone Free. Tym razem za mikrofonem słyszymy Hiroshi Chibę. Tak naprawdę to ciężko jest przyczepić się do czegokolwiek. Bardzo często Japończycy śpiewający po angielsku drażnią nas swoim akcentem. Tutaj jednak to zjawisko praktycznie nie występuje. Challenge to solidna płyta, która rewelacyjnie oddaje naturę lat sześćdziesiątych i od samego początku sytuuje Flowers wśród najlepszych przedstawicieli ciężkiego rocka sprzed ponad czterdziestu lat.
Kiedy w 1970 roku ukazał się LP Anywhere, Flowers zdążyli zmienić już nazwę na Flower Travellin’ Band. Skład zespołu też przeszedł istotne zmiany. Odnowioną kapelę tworzyli Hideki Ishima (gitara), Jun Kozuki (bas), George Wada (perkusja) oraz Joe Yamanaka (wokal/harmonijka). Za produkcję albumu odpowiadał Yuya Uchida. Za sprawą okładki Anywhere stała się niemal z miejsca pozycja kultową. Przedstawia muzyków bez ubrań jadących na motorach. Jest to oczywista parafraza ról Petera Fondy i Dennisa Hoppera w legendarnym Easy Rider. Jeśli chodzi o zawartość, to zespół po raz kolejny sięgnął po cudze kompozycje. W efekcie tylko numer Anywhere (podzielony na dwie części – intro i epilog) jest jego autorstwa. Poza tym, panowie wzięli na warsztat Louisiana Blues, Black Sabbath, House Of Rising Sun oraz Twenty-first Century Schizoid Man. Szeroki wachlarz inspiracji – chciałoby się rzecz. Artyści nie stronili od improwizacji. Utwór King Crimson rozciągnęli do ponad trzynastu minut, a samo Louisiana Blues trwa ponad kwadrans. Gra instrumentów pozostaje niezmiennie na najwyższym poziomie. Do wokalu Yamanaki trzeba się po prostu przyzwyczaić. Dość długo nie mogłem rozgryźć, do jakiego gatunku ten głos najbardziej by pasował. Kiedy odkryłem, jaką muzykę tworzył w ramach swej solowej kariery, od razu mnie oświeciło. Ten głos idealnie pasuje do reggae! Gwarantuję jednak, że na płytach Flower Travellin’ Band (szczególnie na Satori) był zdecydowanie niezastąpiony.
Jeszcze w tym samym roku ukazał się album Kirikyogen, do nagrywania którego zaproszono Kuniego Kawachi (klawisze). To pierwsza płyta grupy, która sięga w głąb Japonii. Piosenki śpiewane są w ich rodzimym języku. Klawisze dodają bardzo psychodelicznego klimatu. Momentami brzmi to jak skrzyżowanie Velvet Underground z Vanilla Fudge. W Works Mostly Composed By Humans mamy do czynienia z iście obłędną partią gitary. W Time Machine na pierwszy plan wysuwa się niemal southern rokowa harmonijka. Są tam również drastyczne zmiany tempa i mrożące krew w żyłach odgłosy bliżej nieokreślonego pochodzenia. Japoński folk przedziera się w kompozycji To Your World, aby na do0bre zawładnąć kawałkiem Graveyard Of Love. To jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Jest w nim wszystko: narastające napięcie, dużo ludowości, urocze klawisze, czysty wokal. Dowodem na to, że grupa stale poszukiwała nowych inspiracji powinny być partie gitary rodem z flamenco w Classroom For Women. Kirikyogen kończy się balladową kompozycją Scientific Investigation. Za produkcję LP po raz kolejny odpowiedzialny był Yuya Uchida.
Kolejny rozdział historii Flower Travellin’ Band był dla mnie istnym katharsis. Rozdział ten nosi tytuł Satori. Proszę sobie wyobrazić chwilę największego w życiu skoku adrenaliny, moment jak z Psychozy Hitchcocka, wzniesienie się na wyżyny przyjemności, która ma w sobie coś duchowego… Tego wszystkiego doświadczam za każdym razem, gdy słucham albumu Satori. Trudno jest znaleźć jakiś zachodni odpowiednik dla tej pozycji z roku 1971. Być może klimatem odrobinę przypomina utwór Black Sabbath. Julian Cope w świetnym i niemal kompletnym przewodniku po japońskiej scenie hard rockowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (Japrocksampler) sytuuje tę płytę na szczycie najlepszych osiągnięć muzycznych tego rynku. Trudno się z nim nie zgodzić, a, w mojej ocenie, należy ją umieścić na liście dziesięciu najwybitniejszych krążków rockowych w ogóle. To złożony z pięciu części koncept. Każdy utwór jest po prostu kolejną częścią Satori (Satori oznacza mityczną istotę, która potrafi czytać w ludzkich myślach). LP aż kipi od psychodelii, przesterowanych gitar i połamanego tempa. Bas Kozukiego bije na głowę wszystko to, co robił wielki Geezer Butler. Od pierwszej nuty wprowadza słuchacza w stan hipnozy albo raczej transu, z którego bardzo ciężko się wychodzi. Gdyby ta płyta powstała na Zachodzie, od razu stałaby się biblią hipisów. Na jej okładce zamieszczono zarys Buddy, a w jego wnętrzu – jakąś mityczną scenę z górą (zapewne Fuji) w tle. Dla formalności: po raz kolejny za produkcję odpowiadał Yuya Uchida.
Na szczęście, sesje nagraniowe Satori były na tyle płodne, że materiału starczyło na kolejny album. Made In Japan powstał w kolejnym roku. Jest niemal tak dobry jak poprzednik. Brakuje mu jednak pewnego spoiwa; nie jest to już koncepcyjny album. Znajdziemy tu balladę w postaci Unaware, soczystego stoner rocka – Aw Give Me Air, nieco folku – Kamikaze, a także bardzo zaangażowany politycznie psychodeliczno-progresywny numer Hiroshima. Padają w nim słowa: „Children of the mushroom | Aren’t we all, aren’t we all.” Ciężko jest skomentować coś tak dobitnego! Przyćmiewa on nieco utwory Spasms i Heaven And Hell (skądinąd bardzo dobre kompozycje). Album zamyka przejmująca ballada That’s All.
W lutym 1973 roku światło dzienne ujrzał podwójny LP Make Up. Znalazły się na nim kompozycje studyjne oraz te zarejestrowane na żywo. Premierowe utwory świetnie sprawdziły się w wersji live. Muzycy pokazali też, że bardzo lubią długie improwizacje (koncertowa Hiroshima trwa prawie dwadzieścia pięć minut!). Tytułowe Make Up od razu stało się koncertowym szlagierem grupy. Klawiszowe intro do złudzenia przypomina grę Jona Lorda. Na wspomnianych klawiszach gościnnie zagrał Nobuhiko Shinohara. W Look At My Windows usłyszymy gitarę akustyczną (co była dla tego zespołu rzadkością). Shadows Of Lost Days to z kolei kawałek utrzymany w stylistyce Uriah Heep (tego prawdziwego – z Byronem i Hensleyem). Co ciekawe, na liście utworów znalazło się Blue Suede Shoes, w którym rolę wokalisty pełnił… Yuya Uchida. Na kompaktowej reedycji z 2004 roku zamieszczono jeszcze koncertowe wykonanie Satori Part 2 (przedłużone o trzy minuty w stosunku do oryginału). Na szczególną uwagę zasługuje ostatnia pozycja – After The Concert. To nieco Floydowski psychodeliczny kawałek z chórkami i odrobiną magii…
Krótko po Make Up każdy z muzyków zajął się swoją solową karierą. Flower Travellin’ Band rozpadło się… Joe Yamanaka tworzył nawet z legendą sceny reggae – The Wailers. Na reaktywację zespół kazał fanom czekać trzydzieści pięć lat! Pod koniec 2007 roku panowie weszli do studia, a rok później wydali studyjny album We Are Here. Z dawnego brzmienia Flower Travellin’ Band pozostał jedynie obłędny bas Kozukiego oraz charakterystyczny wokal noszącego teraz dredy Yamanakiego. Na płycie znalazło się osiem kompozycji. Chcąc za wszelką cenę bronić reputacji grupy, powinienem napisać, że ofiarowali w XXI wieku ofiarowali Japonii rodzima wersję The Police. Muszę jednak spróbować dokonać rzetelnej oceny We Are Here. A ta nie wypada najlepiej. Jest tu trochę rozmytego soft rocka (prawie tak kiepskiego jak U2) oraz dziwne reggae-ballady (jak Love Is…). Tak naprawdę mocną stronę płyty jest jedynie utwór tytułowy (znowu ten świetny bas), który nie jest dobry – jest rewelacyjny. Całemu krążkowi brakuje jednak tego surowego klimatu sprzed ponad trzech dekad.
W tym samy roku ukazało się także DVD dokumentujące występ reaktywowanej grupy Hibiya Open-Air Concert Hall. Ku mojemu rozczarowaniu zespół postawił na set złożony z premierowego materiału. Nie będzie więc przesadą, jeśli powiem, że jest to koncert grupy reggae-rockowej… Nadzieje na dłuższą aktywność Flower Travellin’ Band pogrzebało zdiagnozowanie nowotworu płuc u wokalisty w roku 2010. Joe Yamanka zmarł 7 sierpnia 2011 roku w wieku sześćdziesięciu czterech lat.
Flower Travellin’ Band to jedno z najlepszych doświadczeń, jakie przydarzyły mi się podczas moich muzycznych poszukiwań. Obcując z dźwiękami tak dalekich nam kultur, jak np. japońska, nie unikniemy porównywań do zachodniego podwórka. Mówimy: „grają prawie tak dobrze jak Cream”, „brzmią jakby pochodzili z Wielkiej Brytanii”; używamy terminów „sabbathowski riff”, „zeppelinowskie brzmienie” itd. Jednak, w przypadku tej grupy chyba bardziej trafione będzie stwierdzenie, że tylko garstka „naszych” była tak wybitna.

Sebastian Żwan

MOUNTAIN

Nie trzeba być Stonesami i nagrywać prawie pół wieku, by stać się legendą. W przypadku Mountain wystarczyły niecałe trzy lata. Nie licząc reaktywacji. Ale skupmy się na najważniejszych latach.
W bardzo kolorowym 1969 roku Leslie West, dwudziestoczteroletni gitarzysta i wokalista, stworzył projekt o nazwie Leslie West Mountain, rzekomo nawiązująca do jego solidnej postury. Niedługo po utworzeniu, zespołem zainteresował się basista i producent Felix Pappalardi, który zajął się wydaniem pierwszej płyty. Pappalardi już wtedy miał imponujące doświadczenie. Jako producent trzech płyt Cream nierzadko był przez słynne trio nazywany czwartym członkiem zespołu, często aranżując ich muzykę. Jednak po zapoznaniu się z Westem basista całą swoją uwagę skupił na wykreowaniu solidnego zespołu rockowego. Nie zabrakło ich na najważniejszym wydarzeniu tego lata. Czwarty koncert zagrali na Woodstocku. Jednak na próżno szukać ich występu na pierwszych oficjalnych nagraniach. A jest to duża strata, po dziś dzień brzmi niezwykle żwawo i zaskakująco świeżo. Wystarczy pierwsze parę riffów Southbound Train by kogoś do tego przekonać. Po pewnych zmianach, Mountain składało się z Westa, Pappalardiego, Corkyego Lainga na bębnach i Stevea Knighta na klawiszach.  W marcu 1970 roku wydali debiutancki krążek Climbing! z najbardziej znanym utworem zespołu Mississippi Queen. Jego energiczny rytmem w połączeniu z donośnym głosem i niezapomnianą gitarą stworzyły jeden z ważniejszych utworów w dziejach rockowych. Utworowi towarzyszy przeplatanka podobnie szybkich numerów jak Never In My Life czy Sitting On A Rainbow i zupełnie kontrastujących ale niemniej dobrych For Yasgur’s Farm i Theme From An Imaginary Western. Ten ostatni napisany przez Jacka Brucea stał się stałym elementem w repertuarze Mountain jak i Colosseum. Po udanej trasie koncertowej zespół zdąrzył już w styczniu 1971 roku wydać kolejny album Nantucket Sleighride. Mimo niewielkiego sukcesu komercyjnego płyta potwierdza niezwykły talent muzyków. Otwierający krążek Don’t Look Around nadaje niezwykle ciężki charakter reszcie, z dużym polem do popisu zarówno dla wokali Lesliego Westa jak i nieustającego Lainga na perkusji. Natomiast w utworze tytułowym Pappalardi znakomicie opowiada przejmującą historię z wplecionymi ostrymi riffami Westa, ukazując jeden z najlepszych utworów w całej twórczości zespołu. Nie można jednak pominąć Travelling In The Dark (to E.M.P.) podchodzący lekko pod progrock z wystarczającą dawką bluesowych riffów. Jest to album, który najlepiej ukazuje urozmaicony styl i wysoki poziom muzyczny zespołu. Z niezwykle wrażliwymi wstawkami Pappalardiego, cięższymi Lesliego Westa, melodyjnymi Stevea Knighta i stanowczymi Lainga muzycy wysoko postawili sobie poprzeczkę. Zespół jednak nie próżnował i w listopadzie tego samego roku wydał trzeci album Flowers Of Evil będący co prawda częściowo albumem koncertowym. Dostajemy tylko pięć nowych utworów, które nie zaskakują aż tak jak poprzednia płyta. Jedynie One Last Cold Kiss wciąż brzmi współcześnie i utrzymuje wysoki poziom poprzedniego. Utwór tytułowy stanowi nieodłączny element tamtych czasów, głosząc pokojowe hasła. Druga część płyty składa się z fragmentu koncertowego gdzie zespół udowadnia, że koncerty to ich mocna strona. Z ponad dwudziestopięciominutowym utworem Dream Sequence w którym słyszymy Roll Over Beethoven jak i mieszankę improwizacyjną można dostrzec wysoki poziom, jaki zespół oferuje na żywo. 
Po tym intensywnym okresie zespół się rozstał, każdy skupił się na indywidualnych projektach. Co prawda w 1973 roku zespół się zszedł, jednak w połowicznym składzie, gdzie tylko West i Pappalardi reprezentowali starą formację. Nie odniósł większego sukcesu, jednak posiada ciekawe elementy jak chociażby ostatnia płyta Masters Of War wydanym w 2007 roku z gościnnym występem Ozziego na pierwszym utworze. Dokonania te nie są jednak tak znaczące jak pierwsze trzy płyty, które pozwoliły zespołowi zagrzać stałe miejsce w rankingach najważniejszych zespołów rockowych na świecie. Mimo tak na prawdę tylko jednego przeboju warto się zapoznać z resztą utworów, które potwierdzają wartość zespołu.

Ula Nieścioruk 

Płyty: Eric Burdon

'Til Your River Runs Dry




Kolejna z wielkich legend lat 60. i późniejszych przypomniała o sobie nowym autorskim nagraniem. Wydana w Stanach Zjednoczonych w lutym, natomiast w innych państwach 4. marca, najnowsza płyta studyjna wokalisty legendarnych The Animals jest dziesiątą z kolei w jego solowym dorobku.
W utworach ‘Til Your River Runs Dry dominuje tematyka społeczna i polityczna. Otwiera ją promujący płytę utwór Water, mający zwrócić naszą uwagę na ten cenny życiodajny zasób, który prędzej czy później może się wyczerpać za przyczyną działalności człowieka. Rozumiem, że Burdon mógłby się przejmować przyszłością naszej planety, a piosenka jest najlepszym dla niego medium, którym mógłby dotrzeć do większej liczby słuchaczy. Ja osobiście jestem tym rozczarowana. Nie takich kawałków spodziewałam się po legendzie rock and rolla i bluesa. Tym bardziej, że utworu nie broni nawet jego strona muzyczna.
Niestety, kolejne numery nie wróżą poprawy. W kawałkach jak Memorial Day czy Invitation To The Whitehouse powtarzany jest motyw problemów społecznych. A muzycznie ani wokal Burdona, ani sam blues nie jest porywający. Nie można tego usprawiedliwiać wiekiem wokalisty (który w tym roku kończy 72 lata), bowiem Burdon zaledwie rok temu wydał EP-kę pod szyldem Eric Burdon & The Greenhornes, która pobudzała dobrą rockową rytmiką i mocniejszym głosem Erica.
Jedyne kawałki, które zwracają na siebie uwagę i przypominają dobrą tradycję rhythm and bluesową to Bo Diddley Special, przypominający nam Story Of Bo Diddley z debiutanckiego albumu The Animals, i Before You Accuse Me, cover kompozycji samego Bo Diddley.
Nie ma co się rozwodzić na temat ‘Til Your River Runs Dry, ponieważ album jest po prostu nijaki. Miejmy nadzieję, że ten wspaniały wokalista następnym razem oprzytomnieje i uraczy nas lepszym materiałem.

Ewa Nieścioruk