środa, 7 grudnia 2011

Kartka z kalendarza

4 grudnia 1956
Kwartet wart milion dolarów

Elvis Presley, po pracowitym roku wrócił do Memphis, by spędzić święta z rodziną. Podczas pobytu w domu odwiedził studia wytwórni SUN. Przypadek chciał, że akurat wtedy nagrywał tam Carl Perkins w towarzystwie Jerry’ego Lee Lewisa. W studiu obecny był także Johnny Cash, który załatwiał akurat jakieś sprawy zawodowe. Przyjacielskie spotkanie przerodziło się w jam session, które zostało nagrane przez Sama Philipsa i wydane na płycie po śmierci Elvisa. Dziś określa się je mianem "kwartetu wartego milion dolarów".
Paweł Urbaniec

czwartek, 1 grudnia 2011

PINK FLOYD

26 września mieszkańcy Londynu mieli dosyć nietypowy widok podczas porannej drogi do pracy: otóż nad kominami londyńskiej Battersea Power Station unosiła się... świnia! Akcja była pierwszym punktem kampanii ”Why Pink Floyd...?” zainicjowanej przez EMI Music, projektu na dużą skalę obejmującego reedycje wszystkich albumów zespołu, wzbogaconych o dodatkowe materiały dotyczące grupy wyciągnięte z zakurzonych archiwów. Tego wrześniowego poranka przypomniała o sobie słynna okładka longplaya Animals z 1977 roku.

A więc inauguracja sezonu Floydowego się rozpoczęła! Czeka nas wiele niespodzianek wydawniczych w niedalekiej przyszłości, tymczasem proponuję się nieco cofnąć w czasie i przypomnieć sobie dzieje zespołu.

            Historia zaczyna się na Wydziale Architektury Politechniki Londyńskiej 1964...

Okres Barretta

Tak jest, większość członków Pink Floyd rozpoczęła swą karierę artystyczną jako studenci architektury. Być może dlatego w późniejszych latach Roger Waters, Nick Mason i Richard Wright przywiązywali dużą wagę do każdego wizualnego aspektu promującego muzykę. Zmysł artystyczny im pozostał, lecz zamiłowanie do architektury raczej szybko zanikło. Chłopcy założyli zespół amatorski w połowie lat 60. dla samej radości z grania zwyczajnego łubudubu. Była to dla nich doskonała odskocznia od nudnych zajęć na uczelni i dobry pretekst do ich opuszczania. Poza Watersem (basistą), Masonem (perkusistą) i Wrightem (klawiszowcem) w skład zespołu wchodzili jeszcze gitarzysta Bob Klose i wokalista Chris Dennis.

Zespół nazywał się wtedy jeszcze The Tea Set. Swoją klasyczną formę uzyskał na przełomie 1964/65 roku, kiedy to słabego wokalistę zastąpił Syd Barrett, kolega ze szkolnej ławki Rogera Watersa. Nieco później odszedł Bob Klose równocześnie zamieniając kwintet w kwartet. The Tea Set grali trochę koncertów w Londynie, lecz nie miały one raczej większego znaczenia dla grupy i dla lokalnej sceny muzycznej. Pewnego razu okazało się, że zespół poprzedzający młodą czwórkę również nazywa się The Tea Set. Syd Barrett momentalnie uratował sytuację wymyślając nową nazwę dla zespołu. Tworzyły ją imiona bluesmanów, Pinka Andersona i Floyda Councila, warto bowiem wiedzieć, że zanim Floydzi stali się gwiazdami muzyki psychodelicznej, to grali tradycyjnego brytyjskiego R&B.

Już na początku 1966 roku grupa zaczęła krystalizować własny styl muzyczny. Trafili akurat na okres rozkwitu nowego ruchu młodzieżowego. Niezadowoleni z ówczesnego systemu nauczania studenci szukali nowych fascynujących doznań, zwracając się do niszowego świata artystycznego. Najczęściej natykali się na duże ilości kwasu i LSD - obowiązkowy atrybut ówczesnego buntownika. Mając takich odbiorców, Floydzi zaczęli zauważać u nich wzrost zainteresowania ich improwizacyjnymi solówkami i eksperymentatorskimi dźwiękami wtrącanymi w klasyczne numerki R&B.

Takim awangardowym brzmieniem zainteresował się również Peter Jenner, właściciel drobnej wytwórni, który wraz ze wspólnikiem Andrew Kingiem nawiązał współpracę z grupą. Pierwszym efektem ich partnerstwa był cykl charytatywnych koncertów dla alternatywnej London Free School w starym kościele All Saints w Notting Hill. Tam Pink Floyd wyrobili sobie markę psychodelicznych muzyków. Zrezygnowali z grania coverów i wykonywali już w większości kompozycje Syda, które były oklaskiwane przez zblazowaną młodzież. Wtedy też zespół zaczął wykorzystywać możliwości jakie im dawało oświetlenie sceniczne, które osiągnęło szczyt pomysłowości podczas występów w kolejnym modnym lokalu UFO.

Pomysł na wykorzystanie tego medium na scenie padł najprawdopodobniej od Watersa, który przeszło rok wcześniej był pomocnikiem Mike’a Leonarda, eksperymentatora rodzajów oświetlenia i dźwięku. Receptura była prosta: do szklanego naczynia należało wlać trochę wody, a następnie dodać różnego rodzaje żele, atramenty czy oleje. Ta mikstura była podgrzewana, w związku z czym mieszanka zostawała wprawiana w ruch, tworząc nieziemskie wzory. Całość była umieszczana na rzutniku, który przerzucał obraz na scenę. Muzycy spowici w te kolorowe wizje zlewali się ze ścianą, tworząc hipnotyzujący efekt dla ‘tripujących’ widzów.

Pierwszym poważnym krokiem do kariery było nagranie demo Arnold Layne/Candy And A Currant Bun w styczniu 1967 roku. Niedługo później zaczęły się odzywać do grupy różne wytwórnie płytowe. Pink Floyd związali się z EMI, żeby ‘mieć kontrakt z tą samą wytwórnią, co Beatlesi...’. W marcu ukazał się ich pierwszy oficjalny singiel. Mimo że EMI zapewniała muzykom wspaniałe warunki w studiu nagraniowym, grupa nie była w stanie osiągnąć zadowalającego ich tajemniczego efektu utworów, tak więc na siedmiocalówkę trafiło nagranie sprzed paru miesięcy.

Kawałki posiadały typowe brzmienie ich wczesnej twórczości, lecz nie oddawały ich całkowitego charakteru, a to za sprawą potrzeby skrócenia ich do tradycyjnych trzech minut. Tak więc mamy dwie popowe pioseneczki o kosmicznym brzmieniu. Singiel przez długi czas nie osiągnął popularności, nawet bądź co bądź łagodna cenzura pirackich stacji radiowych zrezygnowała z transmisji kawałków. Gorszyło ich oczywiste powiązanie Arnold Layne z transwestytami.

Niedługo po wydaniu singla Pink Floyd zabrali się za nagranie swojego pierwszego longplaya Piper At The Gates Of Dawn, który został wydany 4 sierpnia 1967 rokuPłyta składała się z dwóch rodzajów utworów: tych rozbudowanych instrumentalnie znanych z wcześniejszych koncertów i tych napisanych specjalnie do studia. Największy wkład w produkcję LP miał Syd Barrett, począwszy od pisania kompozycji poprzez grafikę z tyłu kopert. Jego wyobraźnia sięgała w głównej mierze do bajek z dzieciństwa i w wielu utworach mamy do nich ewidentne nawiązanie. Taka tematyka w połączeniu z modą psychodeliczną i narkotycznymi eksperymentami Barretta dawała w rezultacie abstrakcyjne teksty kawałków. Takim przykładem może być fragment Flaming:

Oglądając jaskiery zbierające światło
Zbyt długo śpiąc na mleczu
Nie tknę ciebie, chociaż może jednak dotknę

Łącząc interesujące melodie i leniwy głos Barretta uzyskano nieziemskie brzmienie dwunastocalówki. Spośród repertuar Floydów wyróżniają się dwa kawałki - Astronomy Domine i Interstellar Overdrive. Oba były popularne w czasach amatorskich występów, kiedy to improwizacje instrumentalne przedłużały utwory nawet do dwudziestu minut. Pierwszy otwiera płytę powoli narastającym natężeniem dźwięku. Jest chyba najmniej psychodelicznym numerem na Piper... i to pewnie dlatego mi się najbardziej podoba. Natomiast Interstellar Overdrive jest moim najmniej lubianym fragmentem albumu. Trwający niemalże dziesięć minut ma dużo miejsca na twórczą improwizację dźwiękową. Pokazuje on „prawdziwych Floydów” z okresu Barrettowego - takich jakich można było usłyszeć na żywo - ale znajdująca się na nim mieszanka różnych brzmień jest ciężka do wytrzymania...

Kłopoty

Już w trakcie nagrywania pierwszego krążka zespół zaczął mieć problemy z Sydem. Ten często miewał w studiu kaprysy i humory, a jako że nie obce mu były LSD i kwas, często był po prostu nieobecny psychicznie. To zachowanie się pogarszało z dnia na dzień i nie zmieniało się nawet w trakcie następnych tras koncertowych po Stanach Zjednoczonych i trasie angielskiej z Hendrixem. W trakcie takiego koncertu Syd musiał zostać siłą wepchnięty na scenę, na której najzwyczajniej stał z gitarą przewieszoną przez ramię i patrzył w siną dal.

Cierpliwość reszty członków zespołu szybko się wyczerpywała. Drażniło ich zachowanie Barretta. Dzisiaj wiemy, że jego usposobienie nie było całkowicie jego winą, a zalążkiem schizofrenii. Oczywiście, narkotyki nie pomagały przy hamowaniu choroby. Rozwiązaniem problemów artystycznych Floydów okazało się zatrudnienie drugiego gitarzysty i wokalisty zespołu. W założeniu miał on zastępować Barretta w trakcie koncertów (chociaż Syd wciąż miał się pojawiać na scenie), natomiast w studiu nagraniowym prym wciąż by wiódł pierwotny skład grupy. Przy wyborze gitarzysty rozważano Jeffa Becka, lecz ostateczna decyzja padła na Davida Gilmoura, kolegę Watersa i Barretta z Cambridge.

Pierwszy punkt planu sprawdzał się znakomicie. Gilmour, który podobnie jak koledzy marzył o karierze muzyka, sumiennie jeździł z zespołem na koncerty i zastępował Barretta na scenie. Natomiast drugi punkt planu nie sprawdzał się wcale. Nie dość, że Syd już prawie w ogóle się nie pojawiał na występach Floydów, to kompletnie nie kontaktował z zespołem w studiu nagraniowym. Pewnego wieczoru w lutym 1968 roku, gdy czwórka muzyków wyruszała na kolejny koncert, postanowiono nie podjeżdżać pod mieszkanie Syda. I tak oto skończyła się współpraca Floydów z Sydem Barrettem. Szybko i sprawnie. Mimo, że jego kariera trwała krótko (2 lata), a jego znaczny wkład widoczny jest jedynie na jednym albumie, to ukształtował on pierwsze charakterystyczne brzmienie grupy i miał wpływ na jej dalszy rozwój. Wielu miłośników Pink Floyd twierdzi, że odkąd wyrzucono Barretta z zespołu, jego muzyka straciła urok.

Nie od razu decyzja zespołu była tak widoczna dla zewnętrznego obserwatora. Najważniejsi dla grupy byli jej fani, lecz ci nie zwrócili uwagi na całkowitą zamianę gitarzysty w trakcie występów. Co do samego Syda, to zorientował się w zaistniałej sytuacji dopiero tydzień lub dwa po pamiętnym koncercie. Nic dziwnego, że czuł się oszukany, ale już nie miał żadnego wpływu na Floydów. Na dodatek managerowie grupy postanowili postawić się po stronie wyklętego gitarzysty, nie wierząc w sukces zespołu bez niego. Na miejsce Peter Jennera i Andrew Kinga wkroczył Steve O’Rourke, który miał towarzyszyć zespołowi przez następne dziesięciolecia.

O zmianie frontmana zespołu oficjalnie ogłoszono w kwietniu 1968 roku, czyli niedługo przed wydaniem drugiego albumu. Z wiadomych przyczyn zwlekano z wydaniem tej wiadomości na światło dzienne - rzadko kiedy zmiana lidera grupy kończy się sukcesem. Nowi Floydzi musieli udowodnić, że nie tylko Syd miał talent kompozytorski, lecz wszyscy byli zdolni do stworzenia czegoś wyjątkowego. Mimo to, na nowym LP A Saucerful Of Secrets znajdujemy parę utworów nagranych jeszcze z pomocą Syda pod koniec 1967 roku, częściowo z powodu braku wystarczającej ilości materiału na autorski krążek, a częściowo dla podkreślenia ciągłości twórczej zespołu.

A Saucerful Of Secrets uważam za udany album. Mimo że nie jest on jednolity jak ich późniejsze albumy koncepcyjne, to właśnie w tym widzę jego cały urok. W porównaniu z The Piper... utwory są bardziej przemyślane i rozbudowane. Wciąż są tajemnicze i pomimo tego, że również zawierają zbiór przypadkowych dźwięków, to nie przyprawiają już o ból głowy. Takimi utworami są Let There Be More LightA Saucerful Of Secrets i Set The Controls For The Heart Of The SunTen ostatni powstał jeszcze przy pomocy Barretta, lecz został już dokończony podczas późniejszych wiosennych sesji, można więc powiedzieć, że jest to jedyny studyjny kawałek, na którym słychać całą piątkę muzyków. Ostatni Jugband Blues znacznie się wyróżnia spośród reszty repertuaru. Jest to ostatnia kompozycja Sydowa, która równie dobrze mogłaby się znaleźć na The Piper At The Gates Of Dawn. Jest równocześnie swoistym pożegnaniem tego artysty z zespołem. Nie przewidujący swej przyszłości Barrett śpiewa w niej:

Jestem zobowiązany dać do zrozumienia,
że mnie tu nie ma.

Kariera zespołu się powoli rozwijała. Zajmował się w głównej mierze koncertowaniem, lecz zdarzało się muzykom angażować w drobne projekty, jak nagranie muzyki do filmu The Committee z 1968 roku. Poza tym regularnie wydawali kolejne longplaye, całkowicie rezygnując z idei autoreklamy za pomocą singli. Postaram się każdy taki krok do wielkiej kariery pokrótce streścić.

More, 1969

Poważniejszym zleceniem okazało się stworzenie ścieżki dźwiękowej do filmu More wyreżyserowanego przez francuskiego Barbeta Schroedera, podopiecznego Godarda, w 1969 roku. Film przedstawia historię młodego Niemca popadającego w wir narkotykowych uniesień. Muzyka Floydów nie tworzy tła do odgrywających się tam wydarzeń, jest jedynie tym, czego słuchają bohaterowie z taśm. Cały repertuar, nagrany w ciągu tygodnia, nie wyróżnia się spośród innych albumów zespołu. Jest zbiorem utworów o różnym charakterze nie powalających swoją kompozycją. Jedyne kawałki, które mogłabym z czystym sumieniem polecić to Cymbaline, spokojny utwór o refrenie przykuwającym uwagę, i Main Theme, improwizacyjny kawałek z ciekawym motywem organów Farfisa. Mimo wszystko, album okazał się całkiem popularny wśród angielskich słuchaczy.

Ummagumma, 1969

Jeszcze więcej szczęścia miał kolejny LP, Ummagumma, wydany na jesień 1969 roku, co jednak moim zdaniem o niczym nie świadczy. Album składa się z dwóch części: koncertowej i studyjnej. Na pierwszej znajdują się sprawdzone i popularne utwory z występów grupy, takie jak Astronomy Domine czy Careful With That Axe, Eugene, czyli jednym słowem rozbudowane kawałki improwizacyjne. Całkiem przyjemnie się słucha pierwszej płyty, kompozycje w nieco zmienionych aranżacjach pozostają świeże i niewymuszone. Nagrania „na żywo” na pewno ratują album przed porażką. Druga połowa składa się z czterech odrębnych części – każda jest przyporządkowana innemu członkowi zespołu z osobna. Z powodu braku wystarczającej ilości pomysłów i konfliktów rodzących się między muzykami postanowiono, że każdy z nich stworzy własne kompozycje. Tak oto słyszymy próby Wrighta w stworzeniu awangardowej symfonii, eksperymenty Watersa z zasobami biblioteki dźwiękowej w studiu EMI czy usiłowania Masona stworzenia czegoś godnego uwagi z posklejanych taśm solówek perkusyjnych. Niestety, jeszcze parę lat zleci, zanim Floydzi dojdą drogą eksperymentów do sposobu grania, który tak wiele osób uwielbia.

Warto w tym miejscu wspomnieć o ważnej osobie, która przez wiele lat towarzyszyła zespołowi i z pewnością przyczyniła się w pewnym stopniu do wzrostu ich sławy. Mowa tutaj o kolejnym kumplu ze szkolnej ławki Watersa, o Stormie Thorgersonie. Storm, współzałożyciel grupy grafików Hipgnosis, jest autorem niemalże wszystkich okładek floydowskich albumów. Każda z nich jest dziełem sama w sobie. Potwierdzeniem popularności owych grafik jest słynne zdjęcie przedstawiające akty kobiet siedzących nad basenem z plecami wymalowani tymi obrazami. Ummagumma jest pierwszą grafiką z repertuaru Floydów godną uwagi. Jest nią zdjęcie wnętrza, na którym główną rolę pełni framuga drzwi zewnętrznych. Tuż przy wyjściu siedzi na krześle David Gilmour, za nim z kolei ukazuje się reszta członków ustawionych w różnych pozach. Na ścianie wisi rama ze zdjęciem niemalże identycznym do tego z okładki, z tym że muzycy zamienili się miejscami pozostając w tych samych pozach. W kolejnej ramie ponownie znajduje się zdjęcie, na którym również panowie zamienili się miejscami. Taka kompozycja fraktalowa tworzy naprawdę ciekawy efekt, można się wpatrywać w okładkę godzinami.

Zabriskie Point, 1970

Wspominając dobrą współpracę ze Schroederem przy tworzeniu More, Pink Floyd z chęcią zaangażował się w kolejny projekt filmowy. Tym razem mieli do czynienia z wielkim Michelangelo Antonionim i niezbyt udanym Zabriskie Point z 1970 roku. Na ich nieszczęście jego ego okazało się równie duże jak jego sława, co utrudniało porozumienie się z reżyserem, skutkiem czego niewielka część materiału trafiła do filmu. Sama ścieżka dźwiękowa jest już ciekawsza od tej do More, można by rzec, że jest bardziej w stylu zespołu, chociaż jest równie urozmaicona. Pierwsze cztery kawałki z albumu można w filmie usłyszeć, natomiast trzy kolejne są jedynie nagranymi propozycjami ścieżek, wydane dopiero w 1997 roku. To te początkowe utwory są godne polecenia, a w szczególności Come In Number 51, Your Time Is Up, który jest niczym innym jak nowszą wersją Careful With That Axe, Eugene. Ciekawy jest również otwierający płytę Heart Beat, Pig Meat, który można uznać za zapowiedź The Dark Side Of The Moon, z charakterystycznymi nagraniami głosów ludzkich i bicia ludzkiego serca.

Atom Heart Mother, 1970

Rok 1970 przyniósł zespołowi jeszcze jeden studyjny album. Znani z eksperymentowania różnymi mediami przy tworzeniu muzycy w końcu postanowili zaangażować innych artystów w realizacji ich najnowszej suity o roboczej nazwie The Amazing Pudding. Sięgnięto po pomoc znajomego jazzmana, Rona Geesina, i przewodniczącego chóru, Johna Aldissa. Dzięki współpracy powstał naprawdę interesujący kawałek, w którym płynnie łączy się klasyczne brzmienie floydowe z dźwiękami orkiestry dętej. Dziwi fakt, że Atom Heart Mother (oficjalna już nazwa kompozycji) nie osiągnęła takiej sławy jak jej młodsza siostra Echoes. Być może dlatego, że sami Floydzi nie byli zachwyceni efektem swoich wypocin, chociaż to może być spowodowane tym, że główna zasługa przy autorstwie nie przypada im, lecz Geesinowi. Album Atom Heart Mother miał być zupełnie inny od poprzednich dokonań muzyków i cel został osiągnięty. Dwudziestoparominutową suitę dopełniają krótkie kompozycje poszczególnych muzyków; jest to schemat często występujący w dyskografii muzyków (patrz: Saucerful Of Secrets czy Meddle).

Meddle, 1971

No właśnie, Meddle. Nagrywany przez ponad pół roku ujrzał w końcu światło dzienne w sierpniu 1971. Zanim to jednak nastąpiło, wydana została pierwsza składanka przebojów pod nazwą Relics. Znalazł się na niej istny misz-masz muzyczny, od pierwszych psychodelicznych singli po prawdziwie rockowe kawałki ze ścieżki dźwiękowej do More. Dodatkowo znalazł się na niej nowy kawałek Biding My Time, będący połączeniem bluesa z cięższymi dźwiękami gitarowymi i... grą Wrighta na puzonie.

Wracając do Meddle... jak już wspominałam, longplay powiela schemat długiego utworu na jednej stronie dysku i kilku krótszych po jego drugiej stronie. Według niektórych fanów to od tej płyty zaczyna się prawdziwa kariera Floydów. Trudno się z tym nie zgodzić, biorąc pod uwagę obecność kompozycji, nie, dzieła Echoes na krążku. Ten kolejny dwudziestoparominutowy kawałek składa się z pięciu części połączonych ze sobą, a później mistrzowsko doszlifowanych. Całe szczęście, że Echoes występuje na końcu albumu – tym sposobem nie przyćmił reszty utworów znajdujących się na nim. Nie zasługują one raczej na większą uwagę, jako ciekawostkę mogę jedynie przedstawić Seamus. Seamus był psem Steve’a Marriotta ze Small Faces i Humble Pie, którego nauczono wyć, gdy tylko słyszał bluesa. Odkrywszy tą osobliwość Gilmour nagrał czworonoga przy akompaniamencie łagodnej gitary i pianina. No proszę! Utwór gotowy!

Chciałabym w tym miejscu wspomnieć o miejscu Pink Floyd na światowym rynku muzycznym. Zespół istniał już od czterech lat, nagrywając w tym czasie siedem studyjnych albumów. Jest to bardzo dużo, a jednak dziś niewiele osób zna Floydów z ich wcześniejszej działalności (poza miłośnikami psychodelii). Owszem, muzycy koncertując nie zapełniali jeszcze w tym czasie stadionów, jednak mieli już całkiem sporą rzeszę fanów i oficjalny fan club. Wszystko to miało się niebawem zmienić wraz z wydaniem The Dark Side Of The Moon...

Przełom

Tak, przełom nadchodził już dużymi krokami. Muzycy mieli nieograniczony czas w studiu na Abbey Road i duże pole do popisu przy współpracy z inżynierem dźwięku Alanem Parsonsem. Lecz na ukazanie się albumu trzeba jeszcze chwilę poczekać. W międzyczasie światu ukazały się jeszcze dwie publikacje podpisane nazwiskami różowych floydów. Jedną z nich była ścieżka dźwiękowa (już trzecia w karierze Floydów) do kolejnego filmu Barbeta Schoeder, La Vallée, która nosiła nazwę Obscured By Clouds. Spośród trzech ilustracji filmowych zespołu, ta jest zdecydowanie najciekawsza. Stylistycznie już mocno przypomina przyszły kierunek artystyczny czterech panów i bardzo przyjemnie się jej słucha. Spośród znajdujących się na albumie kompozycji mogę zdecydowanie polecić Childhood’s End, rytmiczny kawałek z mocnym wtrąceniem klawiszy, czy Mudmen, zawierający jeden z dwóch powtarzających się motywów filmowych. Obscured By Clouds jest ważny dla kariery Pink Floyd pod jednym względem: to tutaj przy kawałku Obscured By Clouds po raz pierwszy użyto syntetyzatorów.

Również w 1972 roku ukazał się film promujący zespół, Live At Pompeii. Idea „koncertu” była następująca: miał on być swoistą kontrą tradycyjnych rockowych wystąpień przed parotysięczną publicznością. Owszem, muzycy występowali na żywo na stadionie, ale był to stadion z zamierzchłych czasów imperium rzymskiego. Zamiast grać przed krzyczącym tłumem fanów, artyści grali dla zapomnianych bóstw starożytnych. Pustka otaczająca Floydów na arenie jest przejmująca, istnieją tylko oni i muzyka. A muzyka to była wyjątkowa - w repertuarze znalazły się najdłuższe improwizowane kawałki z dotychczasowego dorobku zespołu jak A Saucerful Of Secrets, Careful With That Axe, Eugene, czy Echoes (jeszcze lepsze od wersji studyjnej). Aranżacje wzbogacają dodatkowo wywiady z artystami i ujęcia bulgocącej lawy – istna psychodelia! Na nieszczęście zespołu film nie wzbudził zbyt wielkiego zainteresowania wśród publiki, ale to z prostej przyczyny: jego ukazanie się zbiegło się z wydaniem The Dark Side Of The Moon, które niezaprzeczalnie wygrywa starcie!

Czy muszę mówić jak wspaniały jest ten album? Jest prawdziwym majstersztykiem, który widniał na światowych listach przebojowych przez łącznie 26 lat. Płytę otwiera Speak To Me mocnym biciem serca, następnie przechodzi płynnie w Breathe, senną balladę nawołującą do przebudzenia i korzystania z życia, którego przeciwieństwem jest On The Run, obrazujące gonitwę za karierą za pomocą syntetyzatorów i odgłosów kroków. Po wybuchu samolotu jesteśmy przywróceni do rzeczywistości biciem tysiąca zegarów otwierających Time, wykrzyczanego przez Gilmoura kawałka z popisem perkusyjnym Masona i piękną solówką gitarową, według niektórych najlepszą w dorobku gitarzysty. Po chwili znowu następuje moment refleksji przy The Great Gig In The Sky, słynnej bezsłownej kompozycji Ricka Wrighta na temat rozpaczy zobrazowanej głosem Clare Torry. Nastrój znów się zmienia przy Money, rytmicznym utworze z charakterystycznym basem Watersa oraz dwiema udanymi solówkami - saksofonowej Dicka Parry i gitarowej Gilmoura. Po tym mamy pięknie zaśpiewany Us And Them, przejście w postaci Any Colour You Like, a na koniec połączone ze sobą Brain Damage (tematem tu jest Barrett) i Eclipse.

Płyta wzbogacona jest wieloma dźwiękami z otaczającego nas świata, jak na przykład odgłosami związanymi z pieniędzmi w Money, czy wcześniej wspomnianymi zegarami z Time. Już za czasów The Piper At The Gates Of Dawn artyści sięgali po takie media, głównie dzięki dostępu do bogatej biblioteki dźwięków studia na Abbey Road, a The Dark Side Of The Moon jest zwieńczeniem ich eksperymentów. Dużą zasługę miał w tym inżynier dźwięku Alan Parsons, dzięki któremu te nietypowe odgłosy nie są intruzami na krążku, lecz stanowią z muzyką całość, jakby same zostały wykonane zwyczajnymi instrumentami. Dodatkowym ważnym elementem longplaya są urywki wypowiedzi różnych ludzi. W trakcie sesji nagraniowej Floydzi spisali listę pytań, którą przedstawiali zatrzymywanym w studiu przypadkowym osobom, następnie nagrywali ich odpowiedzi. Piosenki są w przeróżnych miejscach poprzetykane takimi fragmentami monologów, które podobnie jak nietypowe dźwięki tworzą z utworami całość.

The Dark Side Of The Moon pierwotnie nie spotkał się z zachwytem krytyki, lecz nie powstrzymało to publiczności przed szybkim wykupywaniem go ze sklepów muzycznych. Za jego sprawą zespół zyskał wielu nowych fanów i utorował sobie drogę do robienia kariery na jakże ważnym rynku amerykańskim. Dziś coraz to kolejni słuchacze zakochują się w tym albumie. Po prawie czterdziestu latach od wydania krążka muzyka na nim znajdująca się wciąż zachwyca i przyprawia o dreszcze potwierdzając swoją ponadczasowość.

Dzięki sukcesowi The Dark Side Of The Moon i wykonaniu zobowiązań kontraktowych muzycy nie byli zmuszeni do nagrywania kolejnego albumu. Dało im to dobrze zasłużony odpoczynek, w czasie którego mieli okazję oddać się własnym projektom muzycznym. Floydzi wrócili do studia wiosną 1974 roku i spokojnie zabrali się za pracę, której efektem było wydanie Wish You Were Here w 1975 roku. Atmosfera panująca w zespole nie była jednak najlepsza, zdania artystyczne muzyków powoli się rozbiegały i tak jak wcześniej były one źródłem wzajemnej inspiracji, tak tym razem utrudniały one współpracę. Sprawy w swoje ręce wziął Waters, który coraz bardziej się sprawdzał jako autor kompozycji. Podobnie jak w przypadku The Dark Side..., określił tematykę przyszłego albumu. Poprzedni album poruszał motyw presji współczesnego świata, natomiast następny miał zawierać zagadnienie absencji i odzwierciedlać to, co się działo w zespole.

Tak powstał jeden z najbardziej poruszających albumów w dorobku Floydów. Ramę dla zawartości stanowi podzielony na dwie części Shine On You Crazy Diamond, nostalgiczna kompozycja wspominająca założyciela grupy, Syda. Samo jej nagranie zbiegło się z niespodziewanym dla artystów wydarzeniem. Otóż pewnego dnia zawitał do studia na Abbey Road nie kto inny jak właśnie Barrett! Gruby, łysy, o nieobecnym spojrzeniu był nie do poznania. Jego schizofrenia mocno postąpiła, w związku z czym nie do końca kontaktował z otoczeniem. Odwiedziny wstrząsnęły zespołem, ale posłużyły mu jako bodziec do przelania swoich emocji w kawałek. Shine On... jest przejmującym utworem, słychać smutek wydzielający się z powoli rozwijających się nut: nie trzeba się w końcu spieszyć opowiadając własną historię tęsknoty, żalu i poczucia winy.

Pomiędzy dwoma fragmentami Shine On... znalazły się trzy krótsze kompozycje - Welcome To The Machine, Have A Cigar i popularny Wish You Were Here. Co ciekawe, na Have A Cigar nie zaśpiewał żaden z członków zespołu. Utwór został napisany przez Watersa jako branży muzycznej, okrutnej i bezdusznej. Gilmour, który do tej pory najczęściej spełniał rolę wokalisty, nie zgadzał się do końca ze zdaniem basisty wyrażonym w tekście, w związku z czym odmówił zaśpiewania piosenki. Waters z kolei nie czuł się na siłach by podjąć się tego zadania, tak więc gościnnie wystąpił na płycie Roy Harper.

Wyższy level

Można spokojnie powiedzieć, że w tym czasie Pink Floyd osiągnęli status wielkich gwiazd estrady (muzycznie, artyści raczej nie reprezentowali głośnych imprezujących gwiazdorów rocka). Nie przejmowali się terminami obiecanych kolejnych albumów i sami decydowali o następnych krokach swojej kariery. Kolejnym etapem na ścieżce sławy stało się założenie własnego studia nagraniowego, dzięki czemu zespół mógł osiągnąć całkowitą niezależność twórczą. Tak w 1975 roku powstało Britannia Row, którego pierwszym dzieckiem było wydane w 1977 roku Animals.

Animals to już trzeci w dorobku zespołu album koncepcyjny, którego motywem przewodnim są... tak jest, zwierzęta. Roger Waters, który już od jakiegoś czasu wychodził z największą inicjatywą twórczą spośród członków zespołu i był autorem wszystkich tekstów kawałków, zastosował stary, znany jeszcze z czasów starożytnych, patent na wykorzystanie postaci zwierząt dla przedstawienia słabości ludzkich. Album składa się, podobnie jak Wish You Were Here, z pięciu kawałków i podobnie jak na poprzedniej płycie pierwszy i ostatni (Pigs On The Wing Part 1 i Part 2) stanowią całość. Trzy środkowe są rozbudowanymi kilkunastominutowymi kompozycjami atakującymi społeczeństwo. Zatem Dogs krytykuje gotowych na wszystko karierowiczów, Pigs (Three Different Ones) - przywódców narzucających podwładnym swoją wolę i zdanie, a z kolei Sheep potępia bojaźliwe osoby, czujące się niepewnie w tłumie.

Animals był pierwszym albumem Floydów, który otrzymał należytą promocję od strony zespołu. Po raz pierwszy muzycy ruszyli w trasie koncertową w celu przedstawienia nowego dokonania, a pomogli sobie przy tym nowymi mediami. Przypomnijmy sobie Battersea Power Station. Tak, to ona się znajduje na zdjęciu okładki longplaya, nad którą unosi się olbrzymia nadmuchiwana świnia, wykonana przez niemiecką Ballon Fabrik, firmę, która wcześniej zajmowała się produkcją zeppelinów. Ta sama firma wykonała rekwizyty wykorzystywane podczas pokazów zespołu. Występując już na ogromnych stadionach, Floydzi mogli sobie pozwolić na wypuszczanie podobnych balonowych stworów w widownię - prosiaka, tradycyjną czteroosobową rodzinkę z telewizorem, lodówką i Cadillaciem. Pełen wypas.

Ściana

Na następny album fani Pink Floyd musieli czekać kolejne dwa lata. W tym czasie wiele się wydarzyło w różowym obozie, lecz nie koniecznie było to malowane w różowych barwach. Nastroje w zespole były nie najlepsze, coraz bardziej wyczuwalna była dominacja Watersa, a Wright i Mason byli coraz bardziej spychani nie na drugi, lecz nawet na trzeci plan. Do tego w 1977 roku okazało się, że artystom grozi bankructwo - zainwestowawszy grube pieniądze w tajemnicze inwestycje muzycy dowiedzieli się, że zostali oszukani i stracili prawie całe swoje oszczędności. Aby uniknąć prześladowań podatkowych, zostali zmuszeni do opuszczenia Anglii na co najmniej rok. Britannia Row zatem nie gościła zbyt długo swoich założycieli, a ich nowy album został nagrany we Francji.

The Wall, kolejny epicki album (a dokładniej: album podwójny) grupy z 1979 roku, był niemalże całkowicie dziełem Watersa. Mason i Wright nie włożyli w niego niczego swojego (ten drugi został w tym czasie wyrzucony przez basistę z zespołu; Wright miał jednak występować jeszcze z Floydami podczas trasy koncertowej), natomiast Gilmour się nieznacznie do niego przyłożył (najwięcej przy wspaniałym Comfortably Numb). Wyrazy uznania za to powinny iść dla producenta, Boba Ezrina, który zaproponował między innymi wykorzystanie chóru dziecięcego przy Another Brick In The Wall Part 2.
Nad wymową i przesłaniem albumu można by się rozwodzić przez następne dziesięć stron, analizując kawałek po kawałku. Powiem tylko, że The Wall powstało, by przedstawić zamknięcie się człowieka w sobie. Pierwotnie odnosiło się do zmian zauważonych przez Watersa, gdy zespół zaczął koncertować na stadionach zamiast w „kameralnych” salkach mieszczących zaledwie parę tysięcy widzów. Artyści nie byli w stanie nawiązać takiego dobrego kontaktu z odbiorcami jak z mniejszą widownią i ich wystąpienia stawały się bardziej anonimowe. Wtedy to basista zapragnął całkowicie się odciąć od tego tłumu budując między nimi ścianę, The Wall. Sama idea przerodziła się w coś bardziej uniwersalnego - teksty opowiadają się o wyalienowaniu się zwykłego człowieka od społeczeństwa; temat do którego każdy z nas mógłby nawiązać.

The Wall to nie tylko płyta, wiązało się z nią całe przedsięwzięcie angażujące wszelkie rodzaje mediów. Sama trasa promująca longplay była godna zapamiętania, bowiem Waters miał na niej szansę zrealizować swój pomysł zbudowania białego muru podczas koncertu. Przez pierwszą połowę takiego wystąpienia ekipa sceniczna krzątała się po scenie ustawiając ścianę z białych kartonowych pudeł, za którą zespół grał drugą część koncertu i która pod sam koniec była burzona. W międzyczasie otwierały się w murze „okienka”, w których od czasu do czasu pokazywał się któryś z członków zespołu. By bardziej oddzielić się od widowni i wprowadzić ją w poczucie niepewności, zespół nie wychodził na scenę przy pierwszym granym kawałku. Robili to za nich wynajęci muzycy noszący maski odlewane na twarzach Floydów. Tłum wpadał w niezłą konsternację, gdy ci te maski zdejmowali... Nagranie z trasy można usłyszeć na koncertówce Is There Anybody Out There. Natomiast zeszłej wiosny miłośnicy Pink Floyd, a szczególnie młodsze pokolenie, mieli możliwość obejrzenia spektaklu na żywo, gdy Roger Waters zawitał do Polski na dwa wieczory.

Rozmach przy trasie koncertowej to nie wszystko. Dwa lata później ukazał się film The Wall, będący współpracą Rogera Watersa (zauważyliście, że ostatnio mowa o samym basiście, a nie o Pink Floyd?) z reżyserem Alanem Parkerem, stanowiący zobrazowanie muzyki z płyty. Bob Geldof, słynny inicjator Live Aid, grał w nim Pinka, artystę odcinającego się od otaczającej go rzeczywistości (widoczne jest tutaj lekkie nawiązanie do Barretta). Sam film krytykowany jest za swoją zbytnią dosłowność. To prawda, czasami fragmenty tekstów są zbyt sumiennie ukazane na obrazie, za to niczego nie można zarzucić animacjom wykonanym przez Geralda Scarfe’a. Te z kolei stanowią surrealistyczną kontrę realistycznym zdjęciom, posługując się grą skojarzeń.

Ostatnie cięcie

Wyraźnie odczuwalna toksyczna atmosfera panująca w zespole podczas nagrywania i promocji poprzedniego albumu przyczyniła się do tego, że żaden z muzyków nie pałał się do dalszej wspólnej pracy. Żaden, za wyjątkiem Watersa. I nie wspólnej, lecz pod jego wodzą. W rzeczywistości kolejna sesja nagraniowa wyglądała tak, że basista nie dopuszczał nikogo do zdania na temat tworzonych aranżacji. Wyjątkiem tu był Gilmour, któremu jedynie z przyzwoitości czy przyzwyczajenia pozwolono na zagranie paru swoich solówek.
The Final Cut (a dokładniej The Final Cut. A Requiem For The Post War Dream By Roger Waters) jest częściowo kontynuacją The Wall, zarówno brzmieniowo i niekiedy tematycznie, chociażby ze względu na to, że trafiły na płytę kawałki, które na Ścianę się nie zmieściły, tak jak mocne The Fletcher Memorial Home. Ogólnie to album całkowicie porusza tematykę antywojenną i tak naprawdę to teksty są tutaj ważniejsze od samej muzyki. Pozostając jednak przy aspekcie brzmieniowym, z ciekawszych kompozycji mogę tu wymienić Your Possible Pasts czy Not Now John.

The Final Cut nie jest zły, lecz trzeba przyznać, że nie umywa się do poprzednich dokonań Floydów (o ile można tu jeszcze mówić o pracy całego zespołu).  Album nie uzyskał takiego rozgłosu jak jego poprzednicy z późniejszego okresu twórczości zespołu (rozpoczynającego się od The Dark Side...). Przyczyną tego mogła być jego znikoma promocja, nie wyruszono z nim bowiem w żadną trasę koncertową. Po jego ukończeniu artyści rozeszli się do własnych domów. Ostatni klaps już dawno padł...

A później było ich trzech...

Wszyscy już myśleli, że na tym się skończy różowa historia. Jednak Gilmour nie miał zamiaru dać za wygraną i spisać zespół na straty tylko z powodu odejścia głównego pisarza piosenek. Więcej, postawił sobie za sprawę honoru udowodnić sobie, Watersowi i reszcie światu, że sam jest w stanie nagrać równie dobry kawał muzyki. Do inicjatywy zgodził się przyłączyć Mason, a po dłuższej namowie również Wright, chociaż zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami kontraktowymi, nie był już pełnoprawnym członkiem zespołu.

Nic dziwnego, że A Momentary Lapse Of Reason (1987) znacznie się różni od poprzedników, skoro zamiast być albumem Rogera Watersa, jest po raz pierwszy krążkiem Davida Gilmoura. Przy sesji pomagali mu różni muzycy, między innymi wspaniały bębniarz Carmine Appice, zaś Wright i Mason udzielali się w niej zbytnio. Nie było to jednak spowodowane tyranią gitarzysty, lecz brakiem pomysłów u dwójki. Płyta jest znacznie łagodniejsza od chociażby agresywnego The Final Cut, ale pokazuje właśnie tę spokojniejszą stronę Pink Floyd, jaką zawsze był Gilmour. Niestety, nie ma na niej już miejsca na dawne rozwlekłe kompozycje improwizacyjne jak te sprzed piętnastu lat, lecz można znaleźć parę ciekawych fragmentów jak On The Turning Away czy Sorrow.

Po prawie dziesięciu latach panowie, już niemal dinozaury, ruszyli w kolejną trasę koncertową, której efekty można usłyszeć na podwójnym Delicate Sound Of Thunder z 1988. Potrzebowali kolejnej paroletniej przerwy by ponownie usiąść za instrumentami i konsolami w studiu nagraniowym, tym razem po raz ostatni. Mowa tu oczywiście o The Division Bell (1994), albumie który stanowi ostatni rozdział u Pink Floyd. Sięgnięto w nim do przeszłości - zespół (z Wrightem ponownie oficjalnie przyjętym do grupy) znowu nagrywał jak za starych dobrych czasów. Piosenki powstawały przy wspólnym jamowaniu i każdy z artystów miał równy głos w procesie twórczym. Efektem wypocin była płyta zupełnie inna, ale równie dobra jak Wish You Were Here czy The Wall.
Floydom ciężko było rezygnować z przypisywania albumowi motywu, tak więc tym razem można posłuchać o problemach komunikacji między ludźmi. The Division Bell jest bardziej spójny od A Momentary Lapse Of Reason, a jego muzyka wyraźnie spokojniejsza i bardziej melancholijna. Zwieńczeniem całego dysku jest piękny High Hopes, nostalgiczna ballada wspominająca beztroską przeszłość. Odnosi się wrażenie, że ten retrospektywny utwór cofa się w czasie i tak jak starzec wspomina swoją młodość przed śmiercią. Teledysk jeszcze potęguje te uczucia, przedstawiając abstrakcyjne scenki mające miejsce w Cambridge ze wspomnień Davida. Natomiast płaczliwa solówka na gitarze slide zdaje się nam mówić: to było dobre życie, niczego nie żałuję, mogę już odejść.

Posłowie

Oczywiście, na tym się nie kończy historia Pink Floyd. The Division Bell osiągnął duży sukces, który przyczynił się nawet do zdobycia nagrody Grammy przez zespół (dla Marooned za najlepszą kompozycję instrumentalną roku). Po jego wydaniu zespół ruszył w finalną trasą koncertową, która została uwieczniona na płycie i wideo Pulse. Oficjalnie grupa nigdy nie ogłosiła rozpadu. Podobnie jak po nagraniu The Wall rozeszła się do swoich własnych zajęć, lecz już nie wykazywała później chęci kontynuowania przygody z czasów młodości.

Czy legendy skusiły się na ponowne wspólne granie, tak jak to robi wiele kultowych już zespołów? Tak, w 2005 roku spełniło się marzenie każdego fana, kiedy to cała czwórka wystąpiła razem w londyńskiej części koncertu Live 8. Był to ich pierwszy wspólny występ od prawie 25 lat. Grupa zagrała wspólnie Speak To Me/Breathe, Money i Wish You Were Here. Na koniec zaserwowali Comfortably Numb – kawałek, o którym usłyszeniu na żywo marzyłam niemalże od zawsze (nie przeszkadzał mi fakt, że koncert oglądałam w telewizji). Wykonany został bezbłędnie, a bas wydawał się nadwyraz wyraźny... Łzy napłynęły do oczu. To była piękna chwila. Człowiek woli pamiętać te przyjemne chwile w swoim życiu, a nie te przyprawiające go o ból. Wiem, że w rzeczywistości historia Pink Floyd potoczyła się inaczej, jednak myśląc o zakończeniu ich kariery, zawsze przypominam sobie ten wzruszający obraz: czwórka uśmiechniętych panów i to Comfortably Numb.  
Ewa Nieścioruk

GEORGE HARRISON

TEN CICHY

Nie znam ani jednej osoby, która nie miałaby choćby najmniejszego pojęcia kim byli Beatlesi. Każdy kojarzy ich śmieszne garniturki i wesołe piosenki o miłości. A jednak, gdyby zapytać przeciętną osobę o skład grupy wymieniłaby Johna Lennona, potem Paula McCartneya. Niektóre po dłuższym namyśle dodałyby Ringo Starra. George Harrison? Hmmm….Rzeczywiście, był taki, ale najmniej z nich charakterystyczny.
Ci, którzy interesują się nawet w lekkim stopniu muzyką, doskonale wiedzą kim był i jak ważny wkład miał w jej historię. 29 listopada minęło 10 lat od jego śmierci.

Zawsze był postrzegany jako ten cichy i poważny. Urodził się w wielodzietnej robotniczej rodzinie 25 lutego 1943 w Liverpoolu i należał do pokolenia dzieci wojennych, był rówieśnikiem Janis Joplin i Jima Morrisona. Już jako dziesięciolatek zaczął brzdąkać na gitarze. W szkole Liverpool Institute, jednej z najlepszych wówczas w mieście poznał rok starszego Paula McCartneya. Chłopcy praktycznie od razu się zaprzyjaźnili, bo oboje byli fanami rock`n`rolla. Pewnego dnia Paul, który grał w zespole nazwanym the Quarry Men, zabrał Harrisona ze sobą na próbę i przedstawił go frontmanowi, Johnowi Lennonowi. Lennonowi nie przypadł do gustu George, który miał wtedy 14 lat. Zdaniem Johna był za młody na granie z nimi w zespole. Zmienił zdanie, gdy chłopak zaczął grać. Co bynajmniej nie sprawiło, że traktował go na równi z resztą członków zespołu. W charakterystyczny dla siebie sposób dokuczał mu i unikał jego towarzystwa.
Czas mijał, a grupa the Quarry Men powoli zyskiwała coraz większe uznanie wśród Liverpoolczyków. Szansą dla zespołu stał się wyjazd do Hamburga, gdzie mieli dać serię koncertów supportowych w klubie Star Club w czerwonej dzielnicy Reeperbahn. Hamburg dla zespołu był momentem historycznym - tu powstała nazwa The Beatles i ukształtował się ostateczny jego skład. Hamburg był także dla Georga momentem zasymilowania się z grupą i wielu inicjacji.
Od 1963, gdy wydano pierwszy album Beatlesów Please Please Me zaczyna się niespotykane wcześniej na taką skalę zjawisko Beatlemanii, które najpierw ogarnęło Anglię, wkrótce i cały świat. Dla nieprzywykłych do luksusów chłopców to była zupełnie nowa sytuacja. George zawsze będący raczej nieśmiałym człowiekiem musiał nauczyć się przezwyciężać tę cechę.
O tym, że był bardzo kreatywny i dowcipny świadczą nagrania wywiadów, gdzie zawsze miał ciętą  ripostę na co głupsze pytania reporterów. Mimo to, John i Paul, dwóch frontmanów, wciąż patrzyło na niego jako na tego małego, co nieźle gra na gitarze, ale nic więcej. Jako że George miał słaby głos, gdy śpiewał dawali mu najmniej wymagające piosenki, tylko z grzeczności, by miał swój udział. Jednak Harrisom nie miał zamiaru pozostać podpierającym ścianę smętnym gitarzystą. Już na drugą płytę,With The Beatles, stworzył własny utwór, Don`t Bother Me, ale uznał go za beznadziejny i na 2 lata zaprzestał jakiegokolwiek komponowania. Beatlesi rozwijali się, a ich kawałki z wesołych miłosnych i raczej banalnych pioseneczek zamieniały się w genialne utwory. Być może to, a także obserwacja Johna i Paula przy pracy sprawiła, że George znowu zaczął tworzyć, co więcej - świetne kawałki. Na kultowej płycie Revolver umieszczono jego trzy piosenki, min. genialne i złośliwe Taxman. W tym czasie (rok 1966) za sprawą żony Pattie Boyd zaczął interesować się kulturą Wschodu, co miało znaleźć odbicie w jego dalszej twórczości i zmienić jego światopogląd. Zaprzyjaźnił się min. z Ravim Shankarem, mistrzem gry na sitarze, z którym utrzymywał dobre stosunki aż do śmierci.
Ostatnie lata działania Beatlesów jako zespołu przyniosły jedne z najwspanialszych piosenek, jakie dzisiaj znamy. Sam George, którego talent rozkwitł już w pełni stworzył sporą część z nich, min. liryczne While My Guitar Gently Weeps, optymistyczne Here Comes The Sun i piosenkę, którą uznano za jedną z najpiękniejszych o miłości i sam Frank Sinatra stworzył jej cover - Something. I co z tego - zespół  się rozpadał, a jego członkowie mieli już siebie wzajemnie dosyć. Prawdopodobnie to właśnie George był najbardziej chętny jego rozpadowi. Czuł się niedoceniany przez kolegów i miał problemy z przeforsowaniem swoich pomysłów na kolejne albumy. Gdy w kwietniu 1970 roku McCartney oficjalnie ogłosił rozpad Beatlesów (chociaż de facto oni rozpadli się już we wrześniu poprzedniego roku, gdy odszedł zakochany w Yoko Ono John) George miał wreszcie szansę na spełnienie artystyczne. Na początku wydał eksperymentalne Electronic Sound, ale rok później ukazało się jego opus magnum -  All Things Must Pass. Album był monumentalny - składał się z trzech płyt, a wszystkie piosenki na najwyższym poziomie, jak tytułowa, What Is Life i przede wszystkim My Sweet Lord, które grało we wszystkich rozgłośniach radiowych aż do znudzenia i utrzymywało się na podium rankingów muzycznych przez ponad rok. Entuzjazm psuł tylko fakt, że zespół The Chiffons zaskarżył Harrisona o plagiat piosenki i muzyk przegrał rozprawę. Prawda jest taka, że nuty i niektóre fragmenty melodyczne były podobne, jednak nie było to tak ewidentne.
Harrison zafascynowany Wschodem i głoszący pacyfistyczne hasła urządził 1 sierpnia 1971 tzw. Concert For Bangladesh w Nowym Jorku, na którym zagrały największe gwiazdy - Bob Dylan, Eric Clapton, Ravi Shankar… Co prawda, nieuczciwość urzędników pochłonęła większość funduszy przeznaczonych na szczytny cel, jakim było dofinansowanie biednych w Bangladeszu, jednak koncert zapisał się w historii rocka jako jeden z pierwszych poświęconych celom charytatywnym.
Jego kolejny album, Blach Horse, spotkał się już z ostrą krytyką, jako że piosenki były zbyt trudne dla słabego głosu Harrisona. Chociaż potem miał mieć jeszcze momenty sławy, m.in. dzięki wydaniu covera Got My Mind Set On You, jego kariera muzyczna przestała się rozwijać i ukazywał się głównie na koncertach, najczęściej u boku Claptona lub byłego kolegi z zespołu - Ringo Starra.
Prywatnie był ciężkim charakterem. Często ponury i w złym humorze rzucający złośliwymi komentarzami i uparty. Jego pierwsze małżeństwo z Pattie Boyd rozpadło się po 10 latach. George nie był przywiązany do Pattie i nie traktował jej poważnie. Jeden z jego przyjaciół wspominał po latach, że kiedyś, w 1969 roku, po tym jak Harrison i Pattie mieli wypadek samochodowy zapytał się go jak się miewa jego żona. George odpowiedział: „Potrzebuje ciszy i spokoju, dlatego wychodzę do pokoju obok i walę w bębny”. Z drugiej strony odznaczał się ogromnym poczuciem humoru, o czym świadczyła chociażby współpraca z ekipą Monty Pyton. Potrafił być także kochającym człowiekiem - jego druga żona, Oliwia, wspomina, że żyli ze sobą w idealnej zgodzie. Mieli razem syna, Dhaniego, który również zajął się muzyką.
Po śmierci Johna Lennona Harrison zaczął się poważnie obawiać również o swoje życie. Jego koszmar spełnił się, gdy w 1999 roku na jego rezydencję napadł niepoczytalny fan, niejaki Michael Adams, i zadał mu rany nożem. Ocalony przez swoją żonę George żył jeszcze 2 lata, aż do 2001 roku, w którym pogłębił się jego zdiagnozowany już w 1997 rak krtani i umarł. Podobno jego ostatnimi słowami było zdanie „Kochajcie się!”. Jego szczątki wrzucono do Gangesu, zgodnie z jego wolą…
O Harrisonie są różne opinie - wielu uważa go za absolutnego niedocenionego geniusza, inni - za sławnego przez sam fakt bycia Beatlesem. Jednak, nie można zaprzeczyć, że był zdolny, jego piosenek słucha się z przyjemnością i jest jedną z ważniejszych postaci muzyki współczesnej. A także dowodem na to, że nawet ze słabego głosu można zrobić pożytek. W Warszawie, w Parku Agrykoli jest nawet malutka alejka nazwana na jego cześć.
Alicja Skiba

FREDDIE MERCURY

Szczerze powiem, że miałem nie lada rozterkę, w jaki sposób "potraktować" wyjątkową, bo dwudziestą rocznicę śmierci wybitnego wokalisty i geniusza sceny. 24 listopada 1991 roku odszedł Freddie Mercury. Fakt ten jest powszechnie znany. Powszechne jest również uwielbienie dla tej postaci. Niezmiennie króluje on w rankingach na najlepsze wokale w historii rocka. Muzyka Queen to - nie przesadzając - przebój za przebojem. Podobno tak bardzo kochamy Freddiego, a w dwadzieścia lat po jego śmierci 99% mediów schodzi do poziomu szamba...
Muszę przyznać, że wyjątkowo zirytował mnie pewien rocznicowy trend, który narzuciły środki masowego przekazu. W specjalnych materiałach poświęconych piosenkarzowi na pierwszy plan wysuwały się miliony uszczypliwości na temat jego seksualności i rozwiązłości. Ponoć żyjemy w tolerancyjnym kręgu kulturowym, a jednak zasypano nas setkami zdjęć pijanego Freddiego w objęciach transseksualistów albo po prostu przebranego za kobietę. Żenada i niegodziwość...
Na łamach "Rock Bottom" zróbmy to jak należy!
Na początek trochę faktów. Farrokh Bulsara, bo tak naprawdę nazywał się nasz bohater, urodził się w 1946 roku w Zanzibarze. W roku 1971 razem z Brianem Mayem, Rogerem Taylorem i Johnem Deaconem stworzył grupę Queen. Pierwsze dwa albumu zespołu były zorientowane na rocka progresywnego, lecz już kolejne dzieła ujawniły prawdziwy hard rockowy potencjał kapeli. W sumie nagrali 16 studyjnych krążków, wśród których nie ma takiego, który nie pokryłby się złotem, a tylko kilka nie osiągnęło statusu multiplatyny. Ostatni long play Queen, Made In Heaven, wydano w 1995 roku, czyli już po śmierci Mercury'ego. Zespół fantastycznie prezentował się na scenie. Była to grupa indywidualistów, którzy okazali się być wirtuozami swoich instrumentów. Fantastycznie uzupełniali operowy śpiew lidera. Ponoć dysponował on czterooktawową skalą głosu. Solowo wydał dwa studyjne albumy: w 1985 Mr. Bad Guy oraz w 1988, we współpracy z Montserrat Caballe, Barcelona. Freddie odszedł 24 listopada 1991 roku, zaledwie dzień po oficjalnym ogłoszeniu, że cierpi na AIDS. Muzyk chorował przez ostatnie cztery lata swojego życia. Na zawsze pozostanie jednym z największych i na zawsze pozostanie w sercach milionów fanów na całym świecie.

Mr. Bad Guy 
Analizowanie poszczególnych hitów Queen byłoby nieco błahe. Napisano i powiedziano już tyle słów na temat ich muzyki, że powtarzanie ich byłoby kpiną z czytelnika.
Pochylmy się nad pierwszym solowym albumem Mercury'ego. To właśnie naMr. Bad Guy znajduje się rewelacyjny popis możliwości wokalnych w postaciLiving On My Own. W wersji podstawowej krążek zawiera jedenaście utworów. Całość możemy określić raczej mianem pop rocka. Jednak, założeniem tego dzieła było wyeksponowanie umiejętności wokalisty, a nie zasypanie słuchacza solówkami na poszczególnych instrumentach. Dużo tu gry syntezatorów, przez co złośliwi mogą przykleić etykietę z napisem "Disco". I co z tego? Płyty się i tak świetnie słucha. Jest tu taneczny motyw w Let's Turn It On, urocze i często przypisywane Queen I Was Born To Love You, a także nieco mroczny numer tytułowy. Na szczególną uwagę zasługuje śpiewany na dwa głosy Man Made ParadiseThere Must Be More To Life Than This stylistycznie nawiązuje do kolejnego studyjnego albumu Freddiego. Pasuje do tego wizerunek artysty ubranego we frak i występującego na deskach np. Carnegie Hall. Living On My Own to absolutny numer jeden całego wydawnictwa. Każdy zna i nie znam takiego, co by nie uwielbiał. Wspomnę jeszcze o Love Me Like There's No Tomorrow. Piękny utwór z chwytającym za serce tekstem i przejmującym śpiewem - po prostu świetna piosenka o miłości.
Mr. Bad Guy to świetny wybór dla fanów głosu Freddiego i nieco gorszy dla zwolenników hard rockowej ekspresji Queen. Zwolennicy obu tych aspektów powinni "chociaż" przesłuchać...
Dziękujemy, Freddie! Pamiętamy...
Sebastian Żwan

BOLAN vs. BOWIE

KTO BYŁ PRAWDZIWYM KRÓLEM GLAM ROCKA?

Lata siedemdziesiąte były ich dekadą. Oddalając się od surowego rocka stworzyli coś bardziej złożonego. Glam rock stał się reakcją na scenę artystyczną panującą pod koniec lat sześćdziesiątych. Po raz pierwszy nie chodziło tylko o muzykę, ale też o wygląd, o całą obudowę wokół muzyki. Pojęcie glam rocka jest na tyle obszerne, że trudno właściwie określić jego granice. Jednak, źródło bez wątpliwości leży u stóp dwóch panów - Davida Bowie i Marca Bolana.  
Pomijając krótki okres Bolana w John’s Children, jego kariera zaczęła się podobnie jak kariera Bowiego. Przypada to na rok 1967, w którym to panowie zaczęli tworzyć swój własny materiał. Bowie wydał pierwszy krążek, David Bowie, a Marc Bolan jako lider Tyrannosaurus Rex rok później wydał debiutancki My People Were Fair And Had Sky In Their Hair... But Now They're Content to Wear Stars on Their Brows. Oba utrzymane są w stylistyce folkowo psychodelicznej, jednak My People… wydaje się trochę ambitniejsze. Co ciekawe, dopiero w 1970 roku, na czwartym krążku Bolan przerzuca się na gitarę elektryczną.
Przejdźmy jednak do roku 1971, który wydaje się być przełomowy dla obu artystów. David Bowie wypuszcza czwarty krążek, Hunky Dory, oddalający się od mainstreamowego rocka w kierunku glam rocka z takimi hitami jak Changes czy Life On Mars?. Jednocześnie dostajemy Electric Warrior - szóstą płytę T. Rex uznawaną dzisiaj za kwintesencję glamrockową. Występ zespołu w Top Of The Pops, gdzie wykonują Bang A Gong (Get It On) przeszedł do historii. Wizerunek Bolana ubranego w srebrną marynarę z przyklejonymi srebrnymi gwiazdkami na policzkach stał się inspiracją dla wielu późniejszych artystów. Ten okres zdecydowanie należy do T. Rex, którzy stworzyli coś zupełnie innego niż to, co można było usłyszeć w radiu. Mimo wielkiego sukcesu Davida Bowiego z Changes, na tym etapie nie dorównał jeszcze Bolanowi.
Wszystko się jednak zmienia z kolejnym rokiem. David Bowie wydaje fantastyczny The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars.  Nie ma co się rozpisywać - album jest jednym z najlepszych w historii rocka ogólnie. Każda piosenka zasługuje na pochwałę, a razem tworzą spójną całość. Bowie utożsamia się z fikcyjną postacią, Ziggym Stardust, wielką rockową gwiazdą. Na koncertach występował w kosmicznych przebraniach, gdzie granice między człowiekiem, kosmitą a kobietą zostały całkowicie zatarte. Nie zapominajmy jednak o T. Rex i ich albumie wydanym w tym samym roku, co The Rise And Fall…The Slider jest doskonałą kontynuacją tego, co Marc Bolan stworzył rok wcześniej. Najlepszym przykładem są tutaj Telegram Sam czy Metal Guru, dzięki którym wszelkie wątpliwości co do znaczenia T. Rex zostają rozwiane.
Panowie jednak nie próżnują, bo w 1973 roku otrzymujemy kolejne płyty. Bolan z T. Rex wydaje Tanx z nieco ostrzejszymi utworami niż na poprzednich płytach. Mimo paru fajnych momentów, nie został doceniony aż tak jak jego poprzedniczki. Co innego tyczy się Davida Bowiego i Aladdin Sane, który jestkontynuacją historii Ziggiego. Okładka tej płyty jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych na świecie. W tym momencie to Bowie przejmuje koronę. Trzy kolejne płyty T. Rex poszły w zapomnienie, nie zapisując się specjalnie w historii. Mimo wielkich starań, nie były w stanie dorównać popularności Electric WarriorThe Slider. Bowie natomiast w tym czasie ciągle piął się w górę, jego kolejne albumyDiamond Dogs, Young Americansudowadniają, że artysta jest niezwykle twórczy, odnawiając swój wizerunek odbiegający zupełnie od poprzedniego. 
Warto wspomnieć jeszcze o ostatnim albumie T. Rex z 1977 roku, Dandy In The Underworld,uznawanym za wielki comeback. Mimo słabych notowań na listach przebojów, wielu stawia go na tym samym poziomie, co najpopularniejsze krążki zespołu. Faktycznie The Soul Of My Suit, Pain And Love, czy Teen Riot Structure znakomicie oddają dawny klimat. Jednak w drugiej połowie lat siedemdziesiątych glam rock nie był już tak popularny. Zespoły jak Slade czy Sweet również mogły odczuć malejące zainteresowanie ich muzyką. Bowie natomiast przerzucił się na bardziej funkowe/soulowe klimaty, a dalej w eksperymentalny rock. Nie bez powodu nazywany jest rockowym kameleonem.
Tragiczna śmierć Marca Bolana była końcem zespołu T. Rex. Dlatego ciężko jest porównywać go do Bowiego, którego kariera niemalże bezustannie się rozwija do dnia dzisiejszego. Jednak, skupiając się na samym okresie wczesnych lat siedemdziesiątych, ośmielę się stwierdzić, że to Bolan był większą gwiazdą glam rocka, która dzisiaj poszła w zapomnienie. Większość natomiast kojarzy glam rock z Davidem Bowiem, mimo że był to jedynie mały kawałek w urozmaiconej karierze artysty. Owszem, pierwsze, co nam się kojarzy z glam rockiem (nie mówiąc o latach osiemdziesiątych, bo to zupełnie inna kwestia) to Bowie i charakterystyczny portret z czerwonym piorunem, jednak trzeba pamiętać, że to nastąpiło po wielkim sukcesie T. Rex.
Nie chcę jednak stwarzać wrażenia, że panowie ze sobą strasznie rywalizowali. Była nawet sytuacja pod koniec lat sześćdziesiątych, w której prawie doszło do stworzenia wspólnego zespołu. Pewnie by do tego doszło, gdyby nie żona Bolana, która stwierdziła, że Bolan jest dla Bowiego za dobry. Śledząc chronologicznie rozwój kariery obu panów można zauważyć pewne podobieństwa. Wywodzili się z tych samych muzycznych korzeni i do pewnego momentu ich style muzyczne były podobne (nawet co do imion synów można zauważyć pewną analogię – Zowie Bowie i Rolan Bolan). Jednak szkopuł tkwi w tym, że w momencie, gdy Bowie zaczyna eksperymentować z połączeniem soulu, funku z rockiem, Bolan brnie głebiej w glam rock, co po dłuższym słuchaniu może stawać się monotonne. Dlatego wszyscy pamiętają Davida Bowiego, a nie wszyscy nawet wiedzą, kto to T. Rex, a tym bardziej Marc Bolan. A uwierzcie mi, warto!
Ula Nieścioruk