czwartek, 1 grudnia 2011

Koncerty: Freddie Mercury Tribute Concert

Wspominając Freddiego nie sposób zapomnieć  o koncercie poświęconym  jego pamięci, który odbył  się 20 kwietnia 1992 roku. Tego dnia na londyńskim Wembley żyjący członkowie Queen – Brian May, Roger Taylor i John Deacon – zainaugurowali występ, który na zawsze przeszedł do historii muzyki. Muzycy zaprosili do współpracy wybitnych artystów. Celem  widowiska było oddanie hołdu Mercury’emu oraz rozpoczęcie kampanii na rzecz uświadamiania społeczeństwa na temat AIDS. Koncert transmitowały telewizje i radiostacje z 76 krajów świata. Nad sceną górował złoty feniks. Na stadionie znalazły się 72 tysiące szczęśliwców, którzy doświadczyli magicznych przeżyć i którymi targały tęsknota za idolem i świadomość uczestniczenia w czymś wielkim.
Koncert otworzyło Tie Your Mother Down w wykonaniu Joe Elliotta (Def Leppard) i Slasha. Panowie naprawdę bardzo fajnie potraktowali ten kawałek. Elliott śpiewał z młodzieńczą werwą, a Slash już wtedy (a może szczególnie wtedy) uwielbiany był już za samo pokazanie się na scenie. W drugiej kolejności rozbrzmiał, moim zdaniem, najlepszy moment całego widowiska. Na scenie pojawił się Tony Iommi i zaczął wygrywać wspólnie z Brianem Mayem  riff Heaven And Hell. W tym momencie Roger Taylor zaprosił na scenę Rogera Daltreya, który genialnie zaśpiewał I Want It All. Podczas utworu uskuteczniał charakterystyczne dla siebie kręcenie mikrofonem na kablu. Wszystko to wypadło wspaniale. Później było sporo słabiej, bo na scenie pojawił się Zucchero i zupełnie pokpił z Las Palabras De Amor.Hammer To Fall przypadło Gary’emu Cherone (ex-Van Halen), który dał z siebie wszystko, czyli mnóstwo energii i całkiem przyzwoity wokal. Obok Briana Maya na „wiośle” znów grał Tony Iommi. Potem przed publicznością stanął, o zgrozo, James Hetfield i śpiewał – choć to za dużo powiedziane – Stone Cold Crazy. Pomińmy ten marny fragment, aby przejść do chwili, w której Robert Plant zaprezentował Crazy Little Thing Cold Love. Poprzedził je jednak zwrotką z przejmującego zeppelinowskiego Thank You. Jego maniery wokalne idealnie pasowały do tego numeru. Po wykonanym przez Maya Too Much Love Will Kill You pojawił się Paul Young, który „odśpiewał” Radio Ga Ga. Bardzo dobrze wypadł Seal w Who Wants To Live Forever. Pierwszą wokalistką, która weszła na scenę, była Lisa Stansfield. Jej I Want To Break Free pozbawione było tego „pazura”, z którym śpiewał to Freddie, ale nie było złe. Chyba największe owacje przywitały Davida Bowiego, do którego dołączyła Annie Lennox i wspólnie wznieśli się gdzieś ponad ziemię w utworze Under Pressure. Annie zeszła ze sceny, a do Queen dołączyli muzycy Spiders From Mars – Mick Ronson i Ian Hunter. David Bowie pochwycił saksofon i wszyscy wykonali All The Young Dudes, a następnie Heroes – oba numery autorstwa Bowiego. Artysta przed zejściem ze sceny ukląkł i zmówił modlitwę za dusze zmarłych. No i nastał moment, w którym biję się w pierś za moją wcześniejszą pogardę dla George’a Michaela. Ten piosenkarz o śnieżnobiałym uśmiechu i nienagannej fryzurze zaimponował mi fantastycznym 39, swoim duetem z Lisą Stansfield w pięknymThese Are The Days Of Our Lives i bardzo porządnym Somebody To Love. Może znajdą się tacy, którym Zucchero i James Hetfield nie zaszli za skórę swoimi kiepskimi występami, ale zdecydowanie to nie oni byli czarnymi owcami tego wieczoru. Nie mam pojęcia, kto wpadł na pomysł zaproszenia na scenę Axla Rose’a, ale z pewnością tego później żałował. Na szczęście nie miał on sam wykonywać Bohemia Rapsody, a tylko towarzyszyć Eltonowi Johnowi, który z klasą zabrał się za ten najtrudniejszy utwór Queen. To właśnie Elton doznał tego zaszczytu i mógł zaśpiewać następnie The Show Must Go On. Nawet po prawie dwudziestu latach od tego dnia w oku zakręca się łza, kiedy autor Candle In The Wind śpiewa jakby świat bez Freddiego miał się zaraz skończyć. Po czymś tak pięknym… wrócił Axl. Lider Guns’N’Roses wydawał się być najbardziej ignorancki w stosunku do reszty muzyków i zgromadzonej publiczności. Być może nie rozumiał, w czym brał udział. W  We Will Rock You wpadł na scenę w slipkach i kurtce z logo swojego zespołu; jego oczy mówiły: „Jestem Axl Rose i mam was w dupie!”. Ale to wszystko byłoby do wybaczenia, gdyby muzyk powalał swoimi umiejętnościami czy interpretacją tego krótkiego, ale noszącego znamiona hymnu kawałka. Axl Rose nie trafił w ani jedną nutę. Niby tylko chwila z Rosem, ale pozostawia niesmak… Na szczęście na koniec na Wembley pojawiła się bardzo wyjątkowa osoba. Nikt nie mógł zaśpiewaćWe Are The Champions lepiej, z większym szacunkiem i pokorą niż Liza. Liza Minelli, za którą stanęli wszyscy występujący wcześniej artyści. Ta niewielka kobieta „dyrygowała” tym chórkiem gwiazd. Piękna chwila…
Minęło prawie dwadzieścia lat od tego koncertu, a wciąż wzrusza. Po opowieściach wielu ludzi można by pomyśleć, że było to zaledwie tydzień temu. Tego dnia tak wielu uczestniczyło w tym niezwykłym wydarzeniu, nawet jeśli nie mogli stanąć na płycie stadionu Wembley…
Sebastian Żwan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz