środa, 2 stycznia 2013

Płyty: Gary Moore


BLUES FOR JIMI

Ciekawe ile jeszcze wydawnictw sygnowanych nazwiskiem Gary’ego Moore’a można się spodziewać. Najnowsze z nich to zapis koncertu z londyńskiego Hippodrome’u z 25.10.2007 roku. Koncertu nie byle jakiego, bo w stu procentach oddającego hołd Hendrixowi. Występ miał miejsce czterdzieści lat po słynnym festiwalu w Monterey, który spopularyzował muzykę The Jimi Hendrix Experience w całych Stanach Zjednoczonych. Dodatkowo tego wieczoru pięć lat temu na scenie pojawili się Mitch Mitchell (perkusja)i Billy Cox (bas) – ten pierwszy z oryginalnego składu The Jimi Hendrix Experience, drugi – z Band Of Gypsys. Dziś brzmi to jak kronika historyczna, gdyż Mitch Mitchell nie żyje już od czterech lat, a sam Gary Moore odszedł w lutym 2011 roku. Tym bardziej album ten powinien być znany jak najszerszej publiczności.
Wydawać by się mogło, że Gary Moore nie jest właściwą osobą do uczczenia pamięci Jimiego. Gitarzysta nie był ulubieńcem wszystkich fanów blues-rocka. Niektórzy uważali go za mocno przereklamowanego i nieco zarozumiałego. Pozostawmy jego autorską działalność artystyczną do oceny przy innej okazji. Tymczasem podczas tego koncertu jego gra okazała się być idealnym odzwierciedleniem gitary Hendrixa. Dużo przesterów i improwizacji. Jego interpretacja dobrze znanych utworów była bardzo bliska tej, którą za każdym razem odkrywam słuchając krążków Jimiego. A wśród tych właśnie utworów znalazły się takie klasyki, jak Purple Haze, Manic Depression, Foxey Lady, Angel, Fire, Hey Joe czy też Voodoo Child. Elektryzująca gitara fantastycznie współgra z rewelacyjną sekcją rytmiczną. Zastrzeżenia mam jedynie co do wokalu. Nie do jego jakości, bo tej nie można zbyt wiele zarzucić. Chodzi mi o jego barwę. Głos Moore’a nie do końca pasuje mi do numerów Hendrixa. O wiele lepiej sprawdza się w nich choćby Paul Rodgers, którego koncertowy album The Jimi Hendrix Set do dziś regularnie gości w moim odtwarzaczu. Na szczęście w muzyce Hendrixa znaczenie wokalizy pozostaje daleko w tyle za dźwiękami gitary.
No cóż… W pewnym sensie Blues For Jimi pozostanie świadectwem wirtuozerii nie jednego, a dwóch wielkich gitarzystów, których nie ma już wśród nas, a których twórczość stanowiła w swoich czasach kamienie milowe dla rozwoju rocka. 
Sebastian Żwan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz