LG Arena, Birmingham, 6.12.2011
Koncert, który był i jest spełnieniem moich rockowych marzeń. W mieście, które jest - co tu dużo gadać - ojczyzną rocka, a dla zwykłego turysty - bardzo dziwne i trudne do ogarnięcia. W ogromnej arenie, w której NIE było szatni. Po 18 godzinach w podróży. Po poszukiwaniach, gdzie zostawić bagaż i kurtkę. Po wyśmienitych muffinach i po 2h stania, żeby odebrać bilety. Potem jest już tylko to, co lubimy najbardziej, czyli bieg przez płytę, miejsce w pierwszym rzędzie i oczekiwanie na pierwsze nuty, które popłyną z głośników.
Podeszłyśmy z dość dużą dozą niepewności i raczej dystansem do pierwszego zespołu. Zakładałyśmy, że nasza relacja ze Steel Panther będzie w klimacie: "Zagrali kilka kawałków i na szczęście zeszli". A tu proszę - pełne zaskoczenie! Nigdy nie uśmiałam się tak bardzo na koncercie (w pozytywnym sensie, oczywiście). Na scenie znalazło się czterech facetów koło czterdziestki ubranych i zachowujących się jak glam rockowe gwiazdy z lat 80. i jakby mieli po 20 lat. Rozgrzali publiczność tak jak to powinien zrobić dobry support. Proste i bardzo monotematyczne teksty szybko wpadały w ucho, więc nawet my, chociaż nie znałyśmy piosenek (co po powrocie do domu nadrobiłam i polecam każdemu), śpiewałyśmy razem z napierającym na nas tłumem. Michael Starr (wokalista) zaskoczył mnie podwójnie - nie dość, że naprawdę fajnie śpiewa, to jeszcze świetnie bawi się razem z publicznością. Do tego Lexxi Foxx (basista)… Ach... Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć samemu. Powiem tylko, że przezywają go Sexy Man. Steel Panther weszli na scenę mocnym i chyba najbardziej znanym kawałkiem Supersonic Sex Machine. Asian Hooker - niesamowity utwór, w którego tle rozbrzmiewają typowe japońskie dźwięki. Gold-Digging Whore doprowadziła publikę do szaleństwa, wszyscy razem krzyczeliśmy kolejne litery tytułu. Zagrali tylko 8 piosenek, a co najmniej 5 z nich miałam ochotę posłuchać jeszcze raz, zaraz po tym, jak zeszli ze sceny.
Chwila przerwy i na scenę wybiegli, jak zawsze świetnie wyglądający, panowie z Mötley Crüe. Wszyscy szaleli od pierwszej sekundy Wild Side. Muszę przyznać, że byłam na wielu koncertach, ale to, co się działo podczas refrenu Saints Of Los Angeles bije tylko Breaking The Law na koncertach Judas Priest. Vince Neil (wokalista) od samego początku miał świetny kontakt publicznością, zresztą tak jak Nikki Sixx (basista). Ku mojemu zaskoczeniu, zagrali Live Wire (utwór rozpoczynający pierwszą studyjną płytę zespołu - Too Fast For Love). Mötley Crüe dało nam trochę odsapnąć przy balladowym Home Sweet Home, żeby potem ruszyć z całym impetem. Po Mutherfucker Of Ther Year przyszedł czas na wyczekiwaną przez wtajemniczonych solówkę na perkusji. Niewtajemniczeni w końcu zrozumieli po co na scenie jest ogromne koło z kratownic. Perkusyjny roller-coaster ruszył wraz z pierwszymi uderzeniami Tommy’iego Lee. Niesamowity efekt potęgowała animacja wyświetlana na telebimie za sceną. Ogromna ręka łapie perkusję i zaczyna nią kręcić wokół osi. Tommy nie przestaje grać ani na chwilę, nie zależnie od tego, czy jest głową w górę czy w dół. Potem na tę szaloną przejażdżkę zabiera jednego szczęśliwca z publiczności... Nic tylko mu zazdrościć. Szkoda tylko, że solówka jest grana jednocześnie na klasycznej perkusji i syntezatorach, które moim zdaniem trochę ją psują. Ale całość robi piorunujące wrażenie. Zagrali wszystkie swoje największe hity, no może zabrakło tylko jednego - Merry-Go-Round. 15 niesamowitych utworów, ponad półtorej godziny muzyki, przy której nikt nie był w stanie wystać w miejscu. Fenomenalne show, po którym nawet najbardziej wymagający nie byli rozczarowani.
Po półgodzinnej przerwie mini roller-coaster, płomienie i cała mroczna sceneria zostały zastąpione wielkimi ekranami, mikrofonami z powbijanymi diamencikami i dwiema kulami disco. Nadszedł czas na grzeczniejszych panów z Anglii. Mötley Crüe bardzo wysoko postawiło poprzeczkę dla Def Leppard, którzy prócz oczywistych piosenek zagrali jeden utwór z najnowszej płyty i te trochę zapomniane, ale docenione przez wiernych fanów.
Ukazali się na scenie z najnowszym Undefeated z wielką energią. Szybko jednak skupili się na największych szlagierach. Od Rocket i Action po Making Love Like A Man bez trudu można było się wczuć w niepowtarzalny rockowy klimat. Phil Collen jak zwykle paradował po scenie bez koszulki i z gitarą, która świeci w ciemności. Ten “nowy” - Vivian Campbell - bez większego wysiłku mu dorównywał.
Dobrym odpoczynkiem było wykonanie Two Steps Behind i Bringing On The Heartbreak, kiedy panowie wysunęli się na przód sceny z akustycznymi gitarami i zmusili widownię do zaśpiewania utworów razem z nimi. Jest to niesamowite uczucie, gdy nagle cały tłum zaczyna śpiewać dobrze znane i kochane utwory. Nie było jednak czasu na rozpływanie się w błogości, bowiem na chwilę powrócono do ostrego, instrumentalnego Switch 625 po to, by ponownie zwolnić na rzecz Hysterii. Potem już leciały same najbardziej znane utwory: od Armageddon It i Animal po Photograph i Pour Some Sugar On Me, które bez wyjątku pozostawiają duże pole do popisu dla fanów. Wielkim zaskoczeniem było bisowe wykonanie trochę odstawionego na bok utworu Wasted z 1979 roku.
Wszyscy bez wyjątku byli w świetnej formie, Rick Allen i Sav dobrze się uzupełniali. Nawet Joe Elliot, który nie zawsze jest w stanie wyciągać wszystkie dźwięki, bez problemu dawał sobie radę. Faktem jest jednak, że większe show zrobiło Mötley Crüe. Nie z powodu jakości wykonania, bo zespoły utrzymywały się na równi, lecz repertuar Mötley Crüe jest bardziej koncertowy i daje większe pole do popisu, i fani bardziej szaleją. Natomiast utwory Def Leppard są lepsze do śpiewania i z jakiegoś powodu widownia bardziej się skupia na słuchaniu i oglądaniu niż na wariowaniu. Mimo wszystko, po ostatnich sekundach Wasted, owacje ciągnęły się w nieskończoność. Sam zespół sprawił wrażenie trochę zaskoczonego tak pozytywną reakcją fanów. Na koniec Joe Elliot odwrócił swój mikrofon w kierunku widowni i wszyscy opuścili scenę pozostawiając nas w niedosycie.
Nieprzespane noce na lotniskach, w pociągach i głodowanie przed koncertem… Wszystko poszło w niepamięć wraz z chwilą pierwszych dźwięków ze sceny. Był to jeden z najlepszych koncertów, na które miałam okazję pójść i jestem przekonana, że setki osób może się pod tym podpisać.
Martyna Sołtysiak i Ula Nieścioruk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz