Dużo szumu wywołał ostatnio nagrodzony Oscarem w
kategorii najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny Searching For Sugar Man. Opowiada nieprawdopodobną i bardzo
wzruszającą historię muzyka nazywającego się Rodriguez. Nie jestem pewien, czy
ogromna ilość zdobytych przez film nagród czy to, że ta historia jest tak
niesamowita, czy inny czynnik na to wpłynął, ale ściany portali społecznościach
zapełniły się linkami do jego piosenek, trailerów filmu i notatek prasowych o
artyście.
Prawdę mówiąc i chyba wstyd się przyznać, ja też
poznałem Sixto Rodrigueza dzięki mojemu koledze, który umieścił link do
piosenki Sugar Man na youtube z
podpisem: „Lepszy niż Rolling Stonesi, Dylan mógłby mu się kłaniać”. No dobra,
bez przesady, skąd znasz takiego człowieka? Pół życia poszukuję nowych
inspiracji i jak miałbym nie trafić na tak genialnego muzyka? No właśnie.
Jednak, nie miałem szans.
Trudno zrozumieć, że na tym fenomenalnym kompozytorze
w najmniejszym stopniu nie poznali się Amerykanie. Tym bardziej dziwi, że w RPA
zdobył tak oszałamiającą popularność, zupełnie nie mając tego świadomości. I
jak to możliwe, że poza jego muzyką nie wiedziano tam o nim nic? Oczywiście,
tego nikt nigdy nie wytłumaczy. Więcej o Rodriguezie można przeczytać w
pozostałych artykułach w ostatnim wydaniu RB. Polecam, bo warto poczytać zanim
się posłucha. A jak już się zacznie, to słucha się długo.
Z drugiej strony dobrze jednak, że na część rodzących
się po zapoznaniu z historią Rodrigueza pytań, nie ma odpowiedzi. Co by było,
gdyby nagrał trzecią płytę? Czy byłby to przełomowy krążek w jego karierze? A
co by było, gdyby po pierwszej płycie zyskał popularność? Byłby jednym z wielu,
którym się udało. Tymczasem jest jedynym, którego historia była tak zwariowana.
No właśnie. Czy jedynym? Myślę, że kolejna historia zapomnianego muzyka byłaby
świetnym materiałem na film i czeka na odkrycie. Nawet nie mam wyobrażeń, jak
mogłaby się potoczyć, wiem jednak czyją historię chciałbym usłyszeć. I nie będę
tu oryginalny. Umówmy się, mnóstwo osób chciałoby poznać prawdziwą historię
Roberta Johnsona.
Z drugiej strony, bardziej dostępne, jednak nie
zgłębione, są historie zespołów z początków karier sławnych muzyków. Na
przykład zespół Dust, w którym na perkusji grał Marc Bell (później Marky Ramone).
Wydali dwie płyty na początku lat siedemdziesiątych, Dust (1971) i Hard Attack
(1972), po czym każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. O ile Bell i basista
kapeli, Kenny Aaronson, kontynuowali swoje kariery, o tyle słuch o świetnie
zapowiadającym się gitarzyście Richiem Wise obdarzonym fajnym, intrygującym
głosem zaginął.
Nie mam złudzeń, że historia Wise’a byłaby choć w
małym stopniu tak ciekawa jak ta Rodrigueza, chciałem jednak powiedzieć, że Searching For Sugarman Malika Bendjelloula dało mi nową nadzieję i jestem mu
za to wdzięczny. Nadzieję i przekonanie, że kiedyś jeszcze spotka mnie tak
spektakularne i niespodziewane odkrycie, w co ostatnimi czasy powątpiewałem. I
każdemu z Was życzę, żeby na swojej drodze spotkał jakiegoś nowego Sugar Mana.
Michał Piotrowski
Od kilku tygodni mam niezwykle
silne przeświadczenie, że żyję w innym świecie – odrobinę lepszym… To za sprawą
wybitnego filmu dokumentalnego Malika Bendjelloula Searching For Sugar Man. Ten szwedzki reżyser zobrazował wyjątkową
historię, która wydaje się pochodzić z bajki dla dzieci, a na pewno nie ze
świata nam znanego. Z ogromną satysfakcją wykrzyczę to każdemu niedowiarkowi –
w tryby pieniężno-mechanicznej rzeczywistości, która nie dba o idee i wartości
(te niematerialne), los wsadza czasem patyk i uśmiecha się do tych naprawdę
wielkich, nawet jeśli na uznanie… ba! choćby zauważenie muszą oni czekać ponad
dwadzieścia lat!
22 lutego obraz ten zagościł w
polskich kinach i uważam, że z miejsca powinien stać się pozycją obowiązkową
dla wszystkich tych, którzy uwielbiają niesamowite i poruszające historie, dla
tych, którzy cenią sobie gatunek filmowy, jakim jest dokument, dla tych, którzy
chcą obcować z muzyką na najwyższym poziomie, która konsekwentnie omija
mainstream. Malik Bendjelloul otrzymał już za swój film nagrodę BAFTA i Nagrodę
Amerykańskiej Akademii Filmowej. Twórca odwiedził radiową Trójkę przy okazji
zamkniętego pokazu przedpremierowego; udzielił wywiadu, który ugruntował tylko
moją opinię, że Sixto Rodriguez wielkim muzykiem jest.
Jego historia jest niezwykła.
Pojawił się pod koniec lat sześćdziesiątych. Odkryło go dwóch producentów
muzycznych w jednej ze spelun Detroit. Nagrał dwie płyty – Cold Fact i Coming From
Reality. Wróżono mu zdetronizowanie Boba Dylana, od którego był
zdecydowanie lepszy. Pisał niezwykle przejmujące teksty, które śpiewał równie
ujmującym wokalem. Nie stało się jednak nic… Płyty w ogóle się nie sprzedały
(na konto wytwórni nie wpłynął ani cent ze sprzedaży). Artysta zapadł się pod
ziemię. Według miejskich legend miał strzelić sobie w głowę podczas jednego z
wielu wygwizdanych koncertów lub też podpalić się przed wrogo nastwioną
publicznością. Album Cold Fact podobno
przyleciał do RPA w walizce pewnej amerykańskiej turystki. W dobie ludzkiej
tragedii, jaką był apartheid, płyta szybko stała się obiektem kultu,
przegrywana, kopiowana, aż w końcu legalnie tłoczona na terytorium Południowej
Afryki. Na tym niewielkim rynku rozeszła się w nakładzie pięciuset tysięcy
egzemplarzy. Rodriguez stał się symbolem obalania apartheidu, był
popularniejszy niż Elvis Presley i The Beatles. Afrykańscy fani pragnęli
dowiedzieć się czegoś więcej o człowieku, który zagrzewał ich do buntu i z
którym tak bardzo się identyfikowali. Chcieli poznać prawdę o tym, w jaki
sposób zmarł. Zamiast tego mieli jedynie hipisowskie zdjęcie zdobiące okładkę Cold Fact. Dwóch najbardziej
zdeterminowanych fanów postanowiło w latach dziewięćdziesiątych przeprowadzić
„śledztwo”. Szczegóły tego przedsięwzięcia najlepiej ukazuje film Benjelloula.
Finał poszukiwań powalił na kolana całe RPA. Rodriguez nie zginął. Żyje bardzo
skromnie w slumsach Detroit. Wychował trzy wspaniałe córki. Utrzymuje się z
pracy na budowie; czasami sprząta ludziom ogródki. Nigdy nie narzeka. Uważa się
za człowieka wolnego i szczęśliwego. Nie ma żalu do wytwórni i producentów za
to, że nie uczynili jego życia choć odrobinę łatwiejszym. Jest bardzo
tajemniczym człowiekiem w ciemnych okularach, który higienę intelektu
przedkłada nad wszystko inne (jest absolwentem wydziału filozofii). To ci
muzyczni detektywi opowiedzieli mu, jak wiele znaczy dla obywateli pewnego
państwa na Czarnym Lądzie. Zorganizowano mu serię koncertów w RPA w wypełnionych
dziesiątkami tysięcy halach. Kiedy na lotnisko w Kapsztadzie przyjechała po
niego kolumna limuzyn, starał się ją jak najszybciej ominąć sądząc, że to dla
jakiegoś „VIPa”. Ani on, ani jego córki, ani nawet bez wahania kupujący bilety
fani nie wierzyli w to szaleństwo. Nieżyjący od ćwierć dekady bohater nagle
stał na scenie przed najszczęśliwszą publicznością na świecie.
Ścieżka dźwiękowa do tego filmu
to tak naprawdę „the best of Rodriguez”. Płyta zatytułowana Searching For Sugar Man zawiera muzykę,
która powinna wciągnąć każdego. Uczciwie uprzedzam, że od wielu utworów po
prostu nie będziecie mogli się oderwać. Staną się Waszym narkotykiem, bez
którego każdy kolejny dzień będzie jakby niekompletny. To czternaście
kompozycji, wśród których takie perły, jak Sugar
Man (do którego południowoafrykańska cenzura miała niegdyś wybitną
awersję), I Wonder czy Cause, które niestety okazało się być
prorocze dla samego artysty. To jedna z najsmutniejszych piosenek, jakie w
życiu słyszałem. This In Not A Song, It's
An Outburst: Or, The Establishment Blues był amerykańską lekcją udzieloną
RPA o tym, czym w ogóle jest establishment i jak z nim walczyć. I Think Of You to wspaniałe wyznanie
miłości.
Zorientowałem się, że właściwie
nawet nie scharakteryzowałem gatunku muzycznego, w którym tworzył Rodriguez.
Ale czy to jest w ogóle istotne? Czy szufladki z napisami „blues”, „folk”,
„rock”, „country” mają jakiekolwiek znaczenie? Muzyka Sixto Rodrigueza
doczekała się czasów, w których pozna ją cały świat. Cały świat pozna się też
na jego arcytalencie. Historia jego życia jest najpiękniejszą lekcją pokory i
wiary. Historia ta jest prawdziwa.
Sebastian Żwan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz