Japoński rock to jeden z
najtrudniejszych i najbardziej pasjonujących tematów muzycznych, z jakimi
przyszło mi się zmierzyć. Jest to fenomenalne i niezwykle złożone zjawisko,
przez co z pewnością poświęcę mu niejeden artykuł.
Zaczęło się niewinnie. Na mojej
półce z płytami od dawna leżało kilka albumów Blues Creation, Flower Travellin’
Band oraz Murasaki. Może by tak zrobić audycje radiową poświęconą muzyce Kraju
Kwitnącej Wiśni… Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Okazało się, że wpłynąłem na
rozległy ocean dźwięków, które chyba na zawsze zmieniły moje postrzeganie
muzyki rockowej. Zakochałem się w głosie Carmen Maki, gitarze Shinki Chena,
płycie Satori, purplowskim brzmieniu
Yoninbayashi… Ale po kolei!
Spośród bardzo wielu zupełnie nieznanych
poza Japonią zespołów, moim numerem jeden jest zdecydowanie Flower Travellin’
Band. Historia tej grupy jest dosyć oszczędna, ale jakże barwna. Oszczędna, bo
od swojego powstania w 1968 roku grupa zarejestrowała jedynie siedem albumów (i
to włączając do jej dyskografii LP Challenge
wydany jako Yuya Uchida & The Flowers). Barwna, bo osiągnęli mistrzostwo w
takich gatunkach jak psychodelia czy hard rock, a na swoim ostatnim albumie
nawiązali dosyć udany romans z reggae.
Zadebiutowali w 1969 roku wydawnictwem
Challenge. Współtworzył je znany do
dziś awanturnik japońskiego show biznesu, Yuya Uchida. Na okładce umieszczono
zdjęcie nagich członków zespołu w plenerze. Płyta zawierała dziesięć
kompozycji, wśród których znakomitą większość stanowiły covery. Była
dalekowschodnią odpowiedzią na supergrupę Cream. Łączyła psychodeliczno-folkową
estetykę z blues rockiem. Dla zespołu, który tworzyli Remi Aso (wokal), Hiroshi
Chiba (wokal), Takeshi Hashimoto (bas), Katsuhiko Kobayashi (gitara), Yuya
Uchida (perkusja/chórki) oraz Joji "George" Wada (bębny), wielką
inspiracją byli Jimi Hendrix oraz Big Brother & The Holding Company. W
intro do Combination Of The Two grupa
podkreśla, że pochodzi z Tokio. Cały album jest formą swoistej prezentacji
kapeli. Między utworami pojawiają się dialogi pewnego mężczyzny z dziewczynką.
Ona wydaje się być zaskoczona muzyką, którą słyszy. Na szczególne wyróżnienie
zasługują numery Greasy Heart oraz Hey Joe.
W tym pierwszym Remi Aso śpiewa po stokroć lepiej od Janis Joplin.
Mogłaby bez większych trudności konkurować z Maggie Bell. Największy pokaz
kunsztu instrumentalistów dostajemy w Hidariashi
No Otoko. Takiej gry nie powstydziłby się najlepsi woodstockowi wykonawcy. Piece Of My Heart jest nieco wolniejsze
niż oryginał, przez co jeszcze bardziej oddaje kwasowy klimat. Krążek zamyka
nieśmiertelne Stone Free. Tym razem
za mikrofonem słyszymy Hiroshi Chibę. Tak naprawdę to ciężko jest przyczepić
się do czegokolwiek. Bardzo często Japończycy śpiewający po angielsku drażnią
nas swoim akcentem. Tutaj jednak to zjawisko praktycznie nie występuje. Challenge to solidna płyta, która
rewelacyjnie oddaje naturę lat sześćdziesiątych i od samego początku sytuuje
Flowers wśród najlepszych przedstawicieli ciężkiego rocka sprzed ponad
czterdziestu lat.
Kiedy w 1970 roku ukazał się LP Anywhere, Flowers zdążyli zmienić już
nazwę na Flower Travellin’ Band. Skład zespołu też przeszedł istotne zmiany.
Odnowioną kapelę tworzyli Hideki Ishima (gitara), Jun Kozuki (bas), George Wada
(perkusja) oraz Joe Yamanaka (wokal/harmonijka). Za produkcję albumu odpowiadał
Yuya Uchida. Za sprawą okładki Anywhere
stała się niemal z miejsca pozycja kultową. Przedstawia muzyków bez ubrań
jadących na motorach. Jest to oczywista parafraza ról Petera Fondy i Dennisa
Hoppera w legendarnym Easy Rider.
Jeśli chodzi o zawartość, to zespół po raz kolejny sięgnął po cudze kompozycje.
W efekcie tylko numer Anywhere
(podzielony na dwie części – intro i epilog) jest jego autorstwa. Poza tym,
panowie wzięli na warsztat Louisiana
Blues, Black Sabbath, House Of Rising Sun
oraz Twenty-first Century Schizoid Man.
Szeroki wachlarz inspiracji – chciałoby się rzecz. Artyści nie stronili od
improwizacji. Utwór King Crimson rozciągnęli do ponad trzynastu minut, a samo Louisiana Blues trwa ponad kwadrans. Gra
instrumentów pozostaje niezmiennie na najwyższym poziomie. Do wokalu Yamanaki
trzeba się po prostu przyzwyczaić. Dość długo nie mogłem rozgryźć, do jakiego
gatunku ten głos najbardziej by pasował. Kiedy odkryłem, jaką muzykę tworzył w
ramach swej solowej kariery, od razu mnie oświeciło. Ten głos idealnie pasuje
do reggae! Gwarantuję jednak, że na płytach Flower Travellin’ Band (szczególnie
na Satori) był zdecydowanie
niezastąpiony.
Jeszcze w tym samym roku ukazał
się album Kirikyogen, do nagrywania
którego zaproszono Kuniego Kawachi (klawisze). To pierwsza płyta grupy, która
sięga w głąb Japonii. Piosenki śpiewane są w ich rodzimym języku. Klawisze
dodają bardzo psychodelicznego klimatu. Momentami brzmi to jak skrzyżowanie
Velvet Underground z Vanilla Fudge. W Works
Mostly Composed By Humans mamy do czynienia z iście obłędną partią gitary.
W Time Machine na pierwszy plan
wysuwa się niemal southern rokowa harmonijka. Są tam również drastyczne zmiany
tempa i mrożące krew w żyłach odgłosy bliżej nieokreślonego pochodzenia.
Japoński folk przedziera się w kompozycji To
Your World, aby na do0bre zawładnąć kawałkiem Graveyard Of Love. To jest mój ulubiony utwór z tej płyty. Jest w
nim wszystko: narastające napięcie, dużo ludowości, urocze klawisze, czysty
wokal. Dowodem na to, że grupa stale poszukiwała nowych inspiracji powinny być
partie gitary rodem z flamenco w Classroom
For Women. Kirikyogen kończy się
balladową kompozycją Scientific
Investigation. Za produkcję LP po raz kolejny odpowiedzialny był Yuya
Uchida.
Kolejny rozdział historii Flower
Travellin’ Band był dla mnie istnym katharsis. Rozdział ten nosi tytuł Satori. Proszę sobie wyobrazić chwilę
największego w życiu skoku adrenaliny, moment jak z Psychozy Hitchcocka, wzniesienie się na wyżyny przyjemności, która
ma w sobie coś duchowego… Tego wszystkiego doświadczam za każdym razem, gdy
słucham albumu Satori. Trudno jest
znaleźć jakiś zachodni odpowiednik dla tej pozycji z roku 1971. Być może
klimatem odrobinę przypomina utwór Black
Sabbath. Julian Cope w świetnym i niemal kompletnym przewodniku po
japońskiej scenie hard rockowej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (Japrocksampler) sytuuje tę płytę na
szczycie najlepszych osiągnięć muzycznych tego rynku. Trudno się z nim nie
zgodzić, a, w mojej ocenie, należy ją umieścić na liście dziesięciu
najwybitniejszych krążków rockowych w ogóle. To złożony z pięciu części koncept.
Każdy utwór jest po prostu kolejną częścią Satori
(Satori oznacza mityczną istotę, która potrafi czytać w ludzkich myślach).
LP aż kipi od psychodelii, przesterowanych gitar i połamanego tempa. Bas
Kozukiego bije na głowę wszystko to, co robił wielki Geezer Butler. Od
pierwszej nuty wprowadza słuchacza w stan hipnozy albo raczej transu, z którego
bardzo ciężko się wychodzi. Gdyby ta płyta powstała na Zachodzie, od razu
stałaby się biblią hipisów. Na jej okładce zamieszczono zarys Buddy, a w jego
wnętrzu – jakąś mityczną scenę z górą (zapewne Fuji) w tle. Dla formalności: po
raz kolejny za produkcję odpowiadał Yuya Uchida.
Na szczęście, sesje nagraniowe Satori były na tyle płodne, że materiału
starczyło na kolejny album. Made In Japan
powstał w kolejnym roku. Jest niemal tak dobry jak poprzednik. Brakuje mu
jednak pewnego spoiwa; nie jest to już koncepcyjny album. Znajdziemy tu balladę
w postaci Unaware, soczystego stoner
rocka – Aw Give Me Air, nieco folku –
Kamikaze, a także bardzo zaangażowany politycznie psychodeliczno-progresywny
numer Hiroshima. Padają w nim słowa:
„Children of the mushroom | Aren’t we all, aren’t we all.” Ciężko jest
skomentować coś tak dobitnego! Przyćmiewa on nieco utwory Spasms i Heaven And Hell (skądinąd
bardzo dobre kompozycje). Album zamyka przejmująca ballada That’s All.
W lutym 1973 roku światło dzienne
ujrzał podwójny LP Make Up. Znalazły
się na nim kompozycje studyjne oraz te zarejestrowane na żywo. Premierowe
utwory świetnie sprawdziły się w wersji live. Muzycy pokazali też, że bardzo
lubią długie improwizacje (koncertowa Hiroshima
trwa prawie dwadzieścia pięć minut!). Tytułowe Make Up od razu stało się koncertowym szlagierem grupy. Klawiszowe
intro do złudzenia przypomina grę Jona Lorda. Na wspomnianych klawiszach
gościnnie zagrał Nobuhiko Shinohara. W Look
At My Windows usłyszymy gitarę akustyczną (co była dla tego zespołu
rzadkością). Shadows Of Lost Days to
z kolei kawałek utrzymany w stylistyce Uriah Heep (tego prawdziwego – z Byronem
i Hensleyem). Co ciekawe, na liście utworów znalazło się Blue Suede Shoes, w którym rolę wokalisty pełnił… Yuya Uchida. Na
kompaktowej reedycji z 2004 roku zamieszczono jeszcze koncertowe wykonanie Satori Part 2 (przedłużone o trzy minuty
w stosunku do oryginału). Na szczególną uwagę zasługuje ostatnia pozycja – After The Concert. To nieco Floydowski
psychodeliczny kawałek z chórkami i odrobiną magii…
Krótko po Make Up każdy z muzyków zajął się swoją solową karierą. Flower
Travellin’ Band rozpadło się… Joe Yamanaka tworzył nawet z legendą sceny reggae
– The Wailers. Na reaktywację zespół kazał fanom czekać trzydzieści pięć lat!
Pod koniec 2007 roku panowie weszli do studia, a rok później wydali studyjny
album We Are Here. Z dawnego
brzmienia Flower Travellin’ Band pozostał jedynie obłędny bas Kozukiego oraz
charakterystyczny wokal noszącego teraz dredy Yamanakiego. Na płycie znalazło
się osiem kompozycji. Chcąc za wszelką cenę bronić reputacji grupy, powinienem
napisać, że ofiarowali w XXI wieku ofiarowali Japonii rodzima wersję The
Police. Muszę jednak spróbować dokonać rzetelnej oceny We Are Here. A ta nie
wypada najlepiej. Jest tu trochę rozmytego soft rocka (prawie tak kiepskiego
jak U2) oraz dziwne reggae-ballady (jak Love
Is…). Tak naprawdę mocną stronę płyty jest jedynie utwór tytułowy (znowu
ten świetny bas), który nie jest dobry – jest rewelacyjny. Całemu krążkowi
brakuje jednak tego surowego klimatu sprzed ponad trzech dekad.
W tym samy roku ukazało się także
DVD dokumentujące występ reaktywowanej grupy Hibiya Open-Air Concert Hall. Ku
mojemu rozczarowaniu zespół postawił na set złożony z premierowego materiału.
Nie będzie więc przesadą, jeśli powiem, że jest to koncert grupy
reggae-rockowej… Nadzieje na dłuższą aktywność Flower Travellin’ Band
pogrzebało zdiagnozowanie nowotworu płuc u wokalisty w roku 2010. Joe Yamanka
zmarł 7 sierpnia 2011 roku w wieku sześćdziesięciu czterech lat.
Flower Travellin’ Band to jedno z najlepszych
doświadczeń, jakie przydarzyły mi się podczas moich muzycznych poszukiwań. Obcując
z dźwiękami tak dalekich nam kultur, jak np. japońska, nie unikniemy porównywań
do zachodniego podwórka. Mówimy: „grają prawie tak dobrze jak Cream”, „brzmią
jakby pochodzili z Wielkiej Brytanii”; używamy terminów „sabbathowski riff”,
„zeppelinowskie brzmienie” itd. Jednak, w przypadku tej grupy chyba bardziej
trafione będzie stwierdzenie, że tylko garstka „naszych” była tak wybitna.
Sebastian Żwan