Wszyscy wiedzą, że ballady świetnie się sprzedają. Często bywa tak, że są najbardziej rozpoznawalną piosenką jakiegoś zespołu, mimo że mało mają wspólnego z resztą repertuaru. Love Hurts można posłuchać w rozmaitych wersjach, od surowego rocka, przez country aż po disco. Po dziś dzień jest chętnie nagrywana, co świadczy o jej ponadczasowości, a może po prostu neutralności.
Historia sięga do roku 1960, w którym to Boudleaux Bryant skomponował i napisał tekst do Love Hurts dla The Everly Brothers. Piosenka utrzymana w charakterystycznej harmonii wokalnej braci Everly nie odniosła jednak sukcesu. Za to już rok później Roy Orbison nagrał ten kawałek w nieco melodyjniejszej wersji. Genialny głos Orbisona sprawia, że utwór jest płynniejszy i przyjemniejszy dla ucha. Dzięki niemu utwór stał się popularny. Wielu błędnie przypisuje prawa autorskie tej piosenki właśnie jemu.
Przejdźmy jednak dalej, do roku 1964 i wersji Marka Wyntera, która wydaje się być bardziej cukierkowa niż poprzednie. Wesoła melodia niekoniecznie pasuje do nieco dobijającego przesłania utworu. Może właśnie dlatego nie odniosła większego sukcesu. Przeskakując o całą dekadę napotykamy się na duet Gram Parsons i Emmylou Harris. Dzięki harmonii wokalnej, wersja country najbardziej mi przypomina oryginalną wersję, mimo zupełnie innego sposobu wykonania. Jednak, dopiero w 1975 roku, czyli piętnaście lat po pierwszym nagraniu utwór króluje na listach przebojów. A to dzięki zespołowi Nazareth, który moim zdaniem najlepiej wykonuje piosenkę. Dopiero w tej wersji słychać smutek, przygnębienie i rozpacz związaną z miłością i to dzięki Danowi McCafferty’emu i jego zachrypniętemu głosowi.
Zupełnie inaczej podszedł do sprawy Jim Capaldi ze swoją wesołą balladą. Ta wersja nadaje się wyłącznie do puszczania w windzie. Nic tylko się uśmiechać, podskakiwać i śpiewać o tym jaka ta miłość jest nieszczęśliwa. Gorzej być nie może. Na „pocieszenie” można posłuchać Cher, która luźno interpretuje oryginał utrzymując (całe szczęście) sentymentalny klimat. Zmieniając nieco melodię uzyskała świeżą wersję, którą podpasowała pod swój nietuzinkowy głos.
Rzadką wersją jest ta w wykonaniu Journey z gośćmi - The Tower Of Power Horn Section, Tom Johnston z Doobie Brothers i Annie Sampson & Jo Baker ze Stoneground z 1978 roku. Można właściwie stwierdzić, że jest to cover wersji Nazareth, jednak czegoś w nim zabrakło. W latach osiemdziesiątych bodajże nikt nie zmierzył się z tym utworem, pomijając oczywiście wszelkie koncertowe występy. Przesuwając te liczne Nazareth na bok, warto napomknąć o The Who w 1989 roku. Początkowo minimalistyczny, stopniowo się rozbudowuje, pod koniec dodając klawisze, dzięki czemu ta wersja nieco odstaje od reszty. W ten sposób Roger Daltrey oddał hołd zmarłemu rok wcześniej Royowi Orbisonowi.
W latach dziewięćdziesiątych ponownie zaczęto nagrywać ten utwór. Joan Jett w 1990 przymierzyła się z charakterystycznym dla siebie ostrzejszym dźwiękiem. Jednak, porównując to z wykonaniem Bad Romance z 1991 roku, jej wydaje się trochę nijakie. Bad Romance z gościnnym występem Toma Keifera z Cinderelli udało się nagrać chyba najbardziej hard rockową wersję utworu. Zarówno Tom jak i Joanna Dean ze swoimi zachrypniętymi głosami stworzyli doskonały duet, który spokojnie może konkurować z Nazareth.
Przedstawiłam tutaj jedynie kilka przykładów tego utworu, jednak opisywanie każdego w historii mija się z celem. Fakt, iż jest ich aż tyle i to, że artyści z każdego muzycznego kręgu chętnie do niego sięgają świadczy o jego popularności. Nie ma się co sprzeczać na temat najlepszego wykonania, bo każdemu odpowiada co innego. Należy jednak docenić te najważniejsze i wiedzieć skąd one się właściwie wywodzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz