24.11.2011
Hydrozagadka do luksusowych pubów nigdy nie należała, ale to właśnie w takich ciasnych spelunach, gdzie scena jest na wyciągnięcie ręki można poczuć klimat lat 70. Fakt faktem, nie żyłem w tamtych latach, ale to, co przeżyłem w jakiś sposób utożsamiam z tamtym okresem. Obszarpane kanapy, pełno wrzeszczących gruppies i piwo z wódką wymieszane i rozlane na scenie to zdecydowanie tamte lata.
Byłem jedynym z pierwszych, którzy weszli do środka. Miałem jeszcze szczęście natrafić na próbę zespołu Rust, który supportował gwiazdę wieczoru. Chłopaki z Poznania dali do pieca. Zastanawiałem się, kto powinien kogo supportować. Miłe jest to, że w Polsce nadal są zespoły, które tworzą taką muzykę. Typowo hard rockowy wokal oraz ostre i surowe gitary to ich znak rozpoznawczy. Energicznie wykonany cover Immigrant Song potwierdza tylko poziom, jaki reprezentują. Słychać w ich muzyce inspiracje takimi zespołami jak AC/DC, czego wyrazem jestShow Me (w połowie utwory odniosłem wrażenie, jakbym słuchał Shoot To Thrill). Going Down to kolejny wymiatacz, tak samo jak You’ve Got It All i reszta utworów. Szkoda, że zagrali tylko siedem utworów, bo naprawdę słuchało się ich z przyjemnością. Jest moc, jest energia i kontakt z publicznością, dlatego życzę chłopakom z Rust kolejnych sukcesów.
Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru – Rival Sons. A zaczęli inaczej niż zwykle, bo Sleepwalkerzamiast Torture, które oczywiście później też się pojawiło. Get What’s Coming i All Over The Roadpowaliło wszystkich. Tłum tak szalał, że zacząłem się zastanawiać, czy zaraz nie znajdę się koło perkusji Mickeya. Aby pozwolić nam odetchnąć, zagrali oczywiście Soul i Memphis Sun. Najfajniejsze uczucie tego wieczoru ogarnęło mnie, gdy Jay i Scott mówili coś do publiczności, ja krzyknąłem Burn Down Los Angeles, Mickey to podchwycił i zaczął grać przerywając mowę swoich kolegów. Czułem wtedy kontakt z zespołem, czego niestety brakuje mi na dużych koncertach. Nie mogło zabraknąć również Gypsy Heart, którego domagała się cała publiczność. Po prostu nie mieli wyjścia, jak tylko zagrać ten utwór. Scott Holiday dał popis swoich umiejętności gry na gitarze. Nawet jego kumple z zespołu byli pod wrażeniem, na co wskazywały ich miny. Ostre pogo pod sceną i publika ociekająca potem od skakania i wrzeszczenia to chyba najlepszy dowód na to, że wszystkim podobał się występ. Jedynie Robin pozostawał w cieniu przez cały koncert, ale to świetny facet. Miło się z nim rozmawiało po koncercie. Właśnie to, co się działo po koncercie, to było dopiero coś. Rozdawanie autografów na piersiach, podrywanie dziewczyn (i nawzajem), Mickey się zakochał i obdarzył całusem jedną z fanek. Potem poszedłem z nimi na browarka, pogadaliśmy chwilę o pierdołach i muzycy ruszyli w stronę Berlina.
Niesamowita noc. Długo będę miał ja w pamięci. Nie widziałem jeszcze tak dobrego, tak mocnego i surowego grania na żywo u żadnego nowego zespołu. Warto pochwalić Rust, bo odwalili kawał dobrej roboty jako support. A co do Rival Sons, to nie mam zastrzeżeń - jest czad, jest power. Może odwiedzą nas znowu w lato na jednym z festiwali. Mam taką nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz