Szczerze powiem, że miałem nie lada rozterkę, w jaki sposób "potraktować" wyjątkową, bo dwudziestą rocznicę śmierci wybitnego wokalisty i geniusza sceny. 24 listopada 1991 roku odszedł Freddie Mercury. Fakt ten jest powszechnie znany. Powszechne jest również uwielbienie dla tej postaci. Niezmiennie króluje on w rankingach na najlepsze wokale w historii rocka. Muzyka Queen to - nie przesadzając - przebój za przebojem. Podobno tak bardzo kochamy Freddiego, a w dwadzieścia lat po jego śmierci 99% mediów schodzi do poziomu szamba...
Muszę przyznać, że wyjątkowo zirytował mnie pewien rocznicowy trend, który narzuciły środki masowego przekazu. W specjalnych materiałach poświęconych piosenkarzowi na pierwszy plan wysuwały się miliony uszczypliwości na temat jego seksualności i rozwiązłości. Ponoć żyjemy w tolerancyjnym kręgu kulturowym, a jednak zasypano nas setkami zdjęć pijanego Freddiego w objęciach transseksualistów albo po prostu przebranego za kobietę. Żenada i niegodziwość...
Na łamach "Rock Bottom" zróbmy to jak należy!
Na początek trochę faktów. Farrokh Bulsara, bo tak naprawdę nazywał się nasz bohater, urodził się w 1946 roku w Zanzibarze. W roku 1971 razem z Brianem Mayem, Rogerem Taylorem i Johnem Deaconem stworzył grupę Queen. Pierwsze dwa albumu zespołu były zorientowane na rocka progresywnego, lecz już kolejne dzieła ujawniły prawdziwy hard rockowy potencjał kapeli. W sumie nagrali 16 studyjnych krążków, wśród których nie ma takiego, który nie pokryłby się złotem, a tylko kilka nie osiągnęło statusu multiplatyny. Ostatni long play Queen, Made In Heaven, wydano w 1995 roku, czyli już po śmierci Mercury'ego. Zespół fantastycznie prezentował się na scenie. Była to grupa indywidualistów, którzy okazali się być wirtuozami swoich instrumentów. Fantastycznie uzupełniali operowy śpiew lidera. Ponoć dysponował on czterooktawową skalą głosu. Solowo wydał dwa studyjne albumy: w 1985 Mr. Bad Guy oraz w 1988, we współpracy z Montserrat Caballe, Barcelona. Freddie odszedł 24 listopada 1991 roku, zaledwie dzień po oficjalnym ogłoszeniu, że cierpi na AIDS. Muzyk chorował przez ostatnie cztery lata swojego życia. Na zawsze pozostanie jednym z największych i na zawsze pozostanie w sercach milionów fanów na całym świecie.
Mr. Bad Guy
Analizowanie poszczególnych hitów Queen byłoby nieco błahe. Napisano i powiedziano już tyle słów na temat ich muzyki, że powtarzanie ich byłoby kpiną z czytelnika.
Pochylmy się nad pierwszym solowym albumem Mercury'ego. To właśnie naMr. Bad Guy znajduje się rewelacyjny popis możliwości wokalnych w postaciLiving On My Own. W wersji podstawowej krążek zawiera jedenaście utworów. Całość możemy określić raczej mianem pop rocka. Jednak, założeniem tego dzieła było wyeksponowanie umiejętności wokalisty, a nie zasypanie słuchacza solówkami na poszczególnych instrumentach. Dużo tu gry syntezatorów, przez co złośliwi mogą przykleić etykietę z napisem "Disco". I co z tego? Płyty się i tak świetnie słucha. Jest tu taneczny motyw w Let's Turn It On, urocze i często przypisywane Queen I Was Born To Love You, a także nieco mroczny numer tytułowy. Na szczególną uwagę zasługuje śpiewany na dwa głosy Man Made Paradise. There Must Be More To Life Than This stylistycznie nawiązuje do kolejnego studyjnego albumu Freddiego. Pasuje do tego wizerunek artysty ubranego we frak i występującego na deskach np. Carnegie Hall. Living On My Own to absolutny numer jeden całego wydawnictwa. Każdy zna i nie znam takiego, co by nie uwielbiał. Wspomnę jeszcze o Love Me Like There's No Tomorrow. Piękny utwór z chwytającym za serce tekstem i przejmującym śpiewem - po prostu świetna piosenka o miłości.
Mr. Bad Guy to świetny wybór dla fanów głosu Freddiego i nieco gorszy dla zwolenników hard rockowej ekspresji Queen. Zwolennicy obu tych aspektów powinni "chociaż" przesłuchać...
Dziękujemy, Freddie! Pamiętamy...
Sebastian Żwan
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz