To był koncert, na który czekałem już od kilku miesięcy. Ostatnie planowane w Polsce koncerty Judas Priest niestety nie dochodziły do skutku, także z powodu braku możliwości obrałem Austrię jako pewniejszy punkt (po zorganizowaniu całej wyprawy zespół ogłosił, że zagra w Katowicach). Gość specjalny, którego ogłoszono na krótko przed koncertem spowodował, że jeszcze bardziej na niego czekałem. Skład przedstawiał się następująco. Na początek Thin Lizzy ze swoim faktycznie gościnnym, krótkim setem obejmującym sześć piosenek, później standardowy set Whitesnake a jako danie główne w ramach Epitaph Tour, ostatniego w dziejach zespołu – Judas Priest.
Jeszcze stojąc przed stoiskiem z koszulkami usłyszałem pierwsze akordy Are You Ready, szybko przemieściliśmy się z redaktorem Żwanem pod scenę, czego nie utrudniał nam nikt, ponieważ tak naprawdę ludzie dopiero zaczynali się zbierać w Wiener Stadthalle. Następnie fantastyczny, tytułowy hit z płyty Jailbreak, który poruszył niestety niewielką część sztywnej wiedeńskiej publiczności. Chwilę później wszyscy śpiewali Whiskey In The Jar. Ricky Warwick, wokalista zespołu od 2010 roku zapowiedział pytaniem, czy w hali są kowboje, Cowboy Song, które płynnie przeszło w Running Back. Występ zakończył chyba największy przebój grupy, podobnie jak dwa wcześniejsze utwory z albumu Jailbreak - Boys Are Back In Town. Ze starego Thin Lizzy obecnie gra perkusista założyciel - Brian Downey, klawiszowiec Darren Wharton i gitarzysta Scott Gorham. Do zespołu dołączyło na przestrzeni dwóch ostatnich lat kilku młodych muzyków, co powoduje, że grupa jest w świetnej formie i mimo braku Lynotta przyjemnie się ich słuchało.
Po krótkiej rozgrzewce z Thin Lizzy na scenę wkroczyli Whitesnake z My Generation puszczoną w tle. Uśmiechnięty i opalony David Coverdale ze spółką standardowo zaczęli koncert od mocnego Best Years z 2008 roku, po czym uderzyli w najlepsze klimaty lat osiemdziesiątych. Give Me All Your Love, Love Ain’t No Stranger, Is This Love - wszystkie zachęcają do wspólnego śpiewu. Mimo upływu tylu lat, Coverdale doskonale sobie radził z zaśpiewaniem tych najtrudniejszych partii. Po chwili wracamy jednak do czasów teraźniejszych ze Steal Your Heart Away i tytułowym Forevermore z najnowszej płyty zespołu. Przy tym ostatnim na chwilę można było odpocząć od skakania i pokiwać się z boku na bok. Dalej przyszedł czas na popisówki gitarowe Douga Aldricha i Reba Beach. Pojedynek wygrał raczej ten pierwszy, któremu z łatwością i lekkością przyszła gra, w trakcie gdy Reb wydawał się trochę sztywny i niepewny.
Nie mogło zabraknąć najnowszego singla zespołu - Love Will Set You Free. Coverdale ewidentnie lepiej się bawił śpiewając te świeższe utwory. Przyszła kolej na bębny. Brian Tichy z całej siły walił w swój zestaw, rzucał pałeczkami, po czym zupełnie z nich zrezygnował i grał pięściami. Muszę powiedzieć, że lepiej wypadła ta solówka niż te gitarowe. Byłam przekonana, że przez siłę z jaką walił w perkusję zaraz ją rozwali. Cofamy się ponownie do lat osiemdziesiątych na rzecz Fool For Your Lovin’ i Here I Go Again. Po długich owacjach zagrali najbardziej chyba wyczekiwany Still Of The Night. Początek nie był łatwy, ale Coverdale dał radę z wykrzyczeniem kwestii.
Trzeba przyznać, że zespół jest w bardzo dobrej formie. Widać, że Davidowi odpowiada obecny skład. Po zejściu ze sceny odczuwałam jednak pewien niedosyt. Zdecydowanie zabrakło mi Crying In The Rain i czegoś może z albumu Slide It In. Jednak biorąc pod uwagę, że wieczór należał do Judas Priest jestem w zupełności usatysfakcjonowana. Może widownia pozostawiła wiele do życzenia, ale przynajmniej robili miejsce dla tych, co jednak wiedzą, jak na koncercie się bawić.
Koncert Judas Priest traktuję jako obowiązkowy punkt dla każdego szanującego się fana metalu. Wiedeński koncert miało otworzyć Rapid Fire, zanim jednak to się stało scenę zasłoniła kurtyna z oficjalnym logo trasy Epitaph, a z głośników usłyszeliśmy War Pigs Sabbathów. Rapid Fire z albumu British Steel, który dał muzykom największą sławę udowodnił, że mimo upływu lat są w naprawdę wyśmienitej formie. Chwilę później usłyszeliśmy Metal Gods z tego samego albumu, bardzo energetyczny utwór, od którego aż wibrowało powietrze w Stadthalle. „Priest is back!” usłyszeliśmy z ust Roba Halforda przed Heading Out to the Highway. Prawdziwie metalowe, ciężkie, z charakterystycznym rytmem bębna basowego Judas Rising z fantastycznego, nieco niedocenionego albumu Angel Of Retribution z 2005 roku sprawiło, że bardziej niż podejrzewałem brakowało mi innych utworów z tej płyty. Sin After Sin - mój ulubiony album zespołu - reprezentował Starbreaker, po którym nastąpiło Victim Of Changes z kolejnego wyjątkowego krążka - Sad Wings Of Destiny oraz Never Satisfied z debiutanckiego Rocka Rolla. Głównym założeniem pożegnalnej trasy Epitaph jest zagranie w trakcie koncertu przynajmniej po jednym utworze z każdego studyjnego albumu. Judasi dołożyli do tego jeszcze dwa utwory coverowe. Pierwszym z nich był Diamonds & Rust z repertuaru folkowej wokalistki Joan Baez. Następne Prophecy z ostatniego albumu zespołu – Nostradamus. Rob Halford, jako właśnie Nostradamus śpiewał w srebrnym, połyskującym płaszczu trzymając w dłoniach laskę. Wykonanie fantastyczne! Jako jeden z dwóch utworów z płyty Painkiller usłyszeliśmy Night Crawler i, jeśli to nie zabrzmi dziwnie, dobrze się go słuchało na żywo, czego nie można powiedzieć o Turbo Lover z albumu Turbo, poza krążkami z Owensem, jednym z gorszych w dyskografii Judasów. Zespół zwolnił nieco tempo utworem Beyond The Realms Of Death uwieńczonego fantastyczną solówką Glena Tiptona. Czwarty w dyskografii Judas Priest krążek, Stained Class, reprezentowało szybkie The Sentinel. Pierwsze oznaki zmęczenia trasą Halford pokazał w następnym Blood Red Skies, w którym momentami dość mocno fałszował. Po tym utworze przyszedł czas na drugi ze wspomnianych coverów, a mianowicie The Green Manalishi z repertuaru Fleetwood Mac i trzeba przyznać, że w metalowej wersji brzmi dużo lepiej niż w pierwotnej. Przed następnym utworem Halford ustawił mikrofon w stronę publiczności mówiąc, że teraz on będzie słuchał. Zespół zagrał wielki hit z British Steel - Breaking The Law, a publiczność mając problemy z zapamiętaniem zwrotek zaśpiewała głównie refreny. Na koniec regularnego setu z głośników popłynęły dźwięki Painkiller'a i jeśli miałoby to być faktyczne pożegnanie, byłoby to pożegnanie w kiepskim stylu, ponieważ ani utwór, ani wykonanie nie są tymi, które chce się słyszeć podczas koncertu takich gwiazd jak Judas Priest. Zespół nie kazał na siebie czekać i wyszedł na scenę grając dość przeciętne Electric Eye. To była już chyba ósma zmiana ubrania przez Halforda, który wiele razy podczas koncertu zmieniał charakterystyczne dla swojego wizerunku skórzane płaszcze. Po wykonaniu utworu zespół ponownie zszedł ze sceny. Gwoździem programu był bis numer dwa. Fani, którzy czekali na tradycyjny wręcz wjazd Halforda na scenę motocyklem podczas Hell Bent For Leather nie zawiedli się. Przed dwoma następnymi utworami zespół również schodził ze sceny i uważam, że była to najlepsza część koncertu. Fantastyczne (chyba ze względu na mój sentyment do utworu) wykonanie You've Got Another Thing Comin' sprawiło, że nie czułem tych dwóch godzin, które koncert już trwał, a ostatnie, fenomenalne, piękne uwieńczenie wyjątkowego koncertu - Living After Midnight -śpiewali z zespołem wszyscy. Mimo że z zespołu odszedł w tym roku założyciel i kompozytor wielu utworów, K.K. Downing, Richie Faulkner, który go zastąpił udowodnił, że jest godnym następcą zarówno rytmicznie jak i w bardziej zaawansowanych technicznie kwestiach. Takich zespołów już nie ma i nie będzie, chylę czoła przed Halfordem i spółką.
Michał Piotrowski (Thin Lizzy, Judas Priest)
Ula Nieścioruk (Whitesnake)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz