Parę miesięcy temu pisałam, że uważam płytę Drama za jeden z najlepszych albumów w dorobku Yesów, mimo że jest to jedyny krążek, na którym nie zaśpiewał Jon Anderson. Przez wielu miłośników grupy Drama w ogóle nie jest uznawana jako część ich dorobku. Domyślam się, że niechętnie przyjęli wiadomość o wydaniu nowego albumu, po raz drugi w historii zespołu bez legendarnego wokalisty (do nagrania albumu nie przyłączył się również klawiszowiec Rick Wakeman, ale nad jego brakiem nie ubolewa się tak jak nad tym Andersona). Ja osobiście byłam ciekawa efektu wypoceń nowego składu.
W czasach Dramy z 1980 roku obok stałych członków zespołu (gitarzysta Steve Howe, basista Chris Squire i perkusista Alan White) na albumie pojawili się wokalista Trevor Horn i klawiszowiec Geoff Downes, oboje z zespołu The Buggles. Co prawda Horn miał później jeszcze swój wkład jako producent przy nagrywaniu następnego albumu 90125, ale po tym epizodzie drogi Yesów i dwóch muzyków się rozeszły. Zeszły się z powrotem niedawno przy okazji nagrania Fly From Here, lecz tym razem Horn zamiast za mikrofonem stanął za konsolą miksera. Partiami wokalnymi zajął się stosunkowo młody Benoît David (wcześniej śpiewał w zespole tribute’owym Close To The Edge).
Większość albumu wypełnia tytułowy Fly From Here – ponad 20 minutowy rozbudowany kawałek, którego początki sięgają 1980 roku. Utwór nigdy nie trafił na Dramę, ani na późniejsze płyty The Buggles. Nic dziwnego, jest o wiele lżejszy od tej muzyki wydanej ponad trzydzieści lat temu. Podoba mi się ten kawałek. Ma momenty dynamiczne i nieco spokojniejsze, jak to na Yesów przystało, a wokal Davida nie ustępuje Trevorowi Hornowi (nie ośmieliłabym się powiedzieć, że nie ustępuje Andersonowi, jednak ma to charakterystyczne ciepło, do którego jesteśmy tak przyzwyczajeni). Z tego utworu chyba najbardziej podobają mi się części III (Madman At The Screens) i IV (Bumpy Ride). Czwórka jest w większości instrumentalna i najbardziej przypomina wcześniejsze dokonania zespołu.
Drugą połowę albumu wypełnia pięć kolejnych utworów. Wśród nich znajduje się między innymi akustyczna instrumentalna kompozycja Howe’a Solitaire, lecz najciekawszym kawałkiem jest chyba ostatni Into The Storm – najbardziej dynamiczny i przypominający wcześniejszych Yesów (głos wokalisty coraz bardziej przypomina Andersona).
Pisząc o albumie Yesów nie można pominąć tematu jego okładki, którą tradycyjnie zaprojektował Roger Dean. Tym razem zamiast bezludnych i zimnych nieznanych nam górzystych krain przenosimy się w gęsty las tropikalny, po którym grasują egzotyczne zwierzęta. Same logo Yesów pokryte jest jakby niebieskimi łuskami węża, pasującymi do tych klimatów. Grafika przepełniona jest soczystymi kolorami, głównie zielenią i nie mogę przestać się w nią wpatrywać.
Fly From Here jest dwudziestym albumem zespołu Yes, nagranym po dziesięcioletniej przerwie studyjnej. Przy pierwszym przesłuchaniu raczej nie usłyszałam na nim niczego na co mogłabym zwrócić swoją uwagę. Przy kolejnych przesłuchaniach płyty muzyka zaczęła mi się coraz bardziej podobać. Co prawda nie jest to dzieło rangi Drama czy Close To The Edge, jednak wydaje mi się, że panowie z zespołu nie mają się czego wstydzić. Na pewno nie powinno się lekceważyć tego dokonania jedynie z powodu braku Andersona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz